FRAGMENTY PROZY JANA
KRZYSZTOFA PIASECKIEGO
Z KSIĄŻEK"PIERWSZA WIOSENNA i INNE OPOWIADANIA", "CEGIEŁKI I INNE OPOWIADANIA","LUDZIARY".
Copyright
© by Jan Krzysztof Piasecki
"Pierwsza wiosenna"
"Krewni i znajomi królika"
"Opowiadanie o dziadku"
"Zupa"
"Przyjaciele"
"Różyczka"
"Ostatni tydzień na rowery"
"Kazimierskie"
Powstanie 2
Lisek
Halina brała prysznic. Za ścianą łazienki
był pokój z wielką szafą ubraniową,
przytuloną do tej ściany. Rysio siedział nago na skraju
łóżka, przy szafie. Znieruchomiały, przygarbiony,
o twarzy bez wyrazu - z wysiłkiem,
powolutku obracał w głowie jedną myśl, jakieś zamglone
pytanie, coś sobie próbując przypomnieć. Najchętniej
wsunąłby się do szafy i tam, słuchając szmeru wody,
wśród ubrań Haliny zapadłby w mocny sen bez marzeń,
najlepiej na zawsze.
Wiosna zaczynała się dla Rysia
w połowie stycznia. Jak czuły radar, co roku odbierał
o tej porze wzmożoną wibrację natury, krew w żyłach
przyśpieszała biegu, a jego działania - najpierw nadzwyczaj
planowe, szybkie i precyzyjne - w ciągu
krótkiego czasu stawały się bezładne, zaś dążenia sprzeczne,
niespójne. W końcu cała ta gonitwa zamierała
i Ryszard stawał się cichy, bezwolny, pełen lęku, pozbawiony
napędu - jak auto bez silnika. Taki stan ducha powtarzał się zawsze
jesienią. Na inne terminy nie było reguły. Tylko "pierwsza wiosenna"
nadchodziła zawsze dwa razy w roku o swojej stałej
porze.
Gdy Halina weszła do pokoju,
Rysio tkwił w takiej samej pozycji, w jakiej go
zostawiła idąc do łazienki. Pogładziła go teraz po głowie, przytulając
się do niego bokiem, opiętym w żółty szlafrok. Nie
była zaspokojona lecz starała się grać. Rysio nie odpowiadał jej
fizycznie, a ona jemu jeszcze mniej. Ale potrzebowali się.
Halina liczyła na małżeństwo.
Chciała mieć Rysia na całe życie, starzeć się przy nim, wracać do niego
ze swoich dalekich rajdów konnych... Bardzo się bała
samotności na starość.
Rysio jej potrzebował, by nie
być zupełnie sam. Brał ją jak naczynie, które po użyciu
odstawia się na półkę do następnego razu.
Widziała to. "Taki zimny jak
sopel lodu" - skarżyła się melodyjnym głosem.
Oboje przekroczyli
czterdziestkę i ona rozpaczliwie chciała mieć dziecko,
a on jej tego odmawiał. Aż nagle raz użyźnił jej stęsknione
ciało. Czy był to poryw serca, czy kaprys? Ale za późno, za
późno... Tej dzielnej, upartej kobiecie Bóg
postanowił odmówić potomstwa. Za jaki grzech? Wtedy -
zaspokojona i pełna nadziei - siedziała w letniej,
żółtej sukience na skarpie Jeziorka Czerniakowskiego
i spoglądała w dół, na wodę, gdzie on
powoli płynął do drugiego brzegu, wymęczony, jak zgoniony psiak.
.............
.................................................
....Jechał przez Budy
Józefowskie. Była to wieś "ulicówka", skupiona
wzdłuż bitej, szerokiej drogi, z domami
i obejściami leżącymi gęsto po obu stronach. Za domami po
prawej były zarośla, a po lewej rozciągał się ugór
- szmat ziemi płaski jak stół, piaszczysty, skąpo porośnięty
niskimi chwastami i tak rozległy, że zapewne mógłby
tu wylądować samolot.
Miejscowi spacerowali wzdłuż drogi lub
stali w grupkach i rozprawiali o czymś przy
furtkach. Wiele twarzy było pokraśniałych od alkoholu,
a chód niejednego przypominał zygzakowaty pląs.
Rysio pomyślał, że do niedawna ci ludzie trzymali się swego miejsca,
mieli swoje zwyczaje i rytuały postępowania, gwarę, stroje,
dochody z gospodarstw, a co za tym idzie -
stabilizację... Wiele spraw i wyborów, wielce
skomplikowanych dla mieszczucha, dla nich było oczywistymi.
A teraz ta społeczność została rozbita na kawałeczki.
Z ziemi nie sposób wyżyć,
o kredytach na rzemiosło nie ma co marzyć,
w pobliskich miastach nie ma pracy... i ludzie nie
wiedzą już kim są - chyba letnikami na swoich własnych gospodarstwach...
Jadącemu powolutku Rysiowi
zdawało się, że wszyscy się na niego patrzą i raczej nie mylił
się. Pedałował coraz bardziej przygarbiony i niepewny siebie.
Właściwie nie wiedział, dokąd jechać i co ze sobą zrobić do
szóstej. Pomyślał, że trzeba wracać do domu. Dojechał
właśnie do asfaltowej szosy. Na tablicy drogowej była napisana
odległość do Grodziska Mazowieckiego: siedem kilometrów.
Mógłby się puścić pędem, prosto do stacji. Lecz zamiast
tego, przekroczył asfalt.
W przydrożnym sklepie kupił
bułkę i kefir. Czy ten wzburzony człowiek, który
coś tłumaczył sprzedawcy i ujrzawszy wchodzącego Rysia umknął
na zaplecze - czy to nie był sklepikarz z domu na
Budzkich Rozstajach? Rysio, jedząc w sklepie posiłek, bacznie
spoglądał w głąb sklepiku, ale nikogo już tam nie było...
Bitą drogą ruszył wzdłuż
rzeczki w nieznaną okolicę. "Halina byłaby ze mnie dumna" -
pomyślał.
"Klin wybijaj klinem. Jak
jesteś zmęczony, jeszcze trochę z siebie daj,
przemóż się - mawiała Halina. Jeździła na rajdy konne po
Polsce, przemierzała w siodle dziesiątki kilometrów
dziennie. Wracała wyczerpana, mizerna, ale szczęśliwa. - Dałam sobie
w kość - mówiła. - Teraz mogę pomieszkać
w mieście".
Taka twarda była Halina - jedna
z tych kobiet w jego życiu,
które powtarzały sposób zachowań jego nieugiętej
matki. Jak nieraz stwierdzał, te silne kobiety były bardzo samotne.
Konsumowały od czasu do czasu jakiegoś słabeusza, a poza tym nudziły
się. Toteż wynajdywały sobie różne oryginalne zajęcia,
w których można było sprawdzić się
i zatracić. .......................
..............................................................
....Przez chwilę trwał
w półśnie, nie wiedząc gdzie jest.
W nagłym, ostrym przebłysku jasnowidzenia poczuł, że grozi mu
śmiertelne niebezpieczeństwo, jakaś ostateczna katastrofa. Wygrzebał
się ze stogu, poprowadził rower do drogi na Budy Józefowskie
i pojechał do wsi. Zaczęło się lekko ściemniać. Była
szósta.
Wiadrogłowy
z tym drugim kiwali się na rowerach naprzeciw niego.
Przez chwilę zamierzał ich minąć i jechać do stacji kolejowej
w Jaktorowie. Byli wyraźnie pijani i nie jechali
przecież w stronę gospodarstwa furmana. Ale gdy był już bardzo
blisko nich, Wiadrogłowy zatoczył się na rowerze i zajechał mu
drogę. Owionął go zapach wódki.
- Nie jedziecie do furmana?
Byliśmy umówieni - zaczął Rysio.
- Musimy jeszcze coś załatwić -
powiedział Wiadrogłowy. - Jedź z nami.
- Na długo?
- Chwilę!
Ruszyli, a on za nimi.
- Podjedź tu do nas! - krzyknął
Wiadrogłowy, gdy znaleźli się za linią chałup, na pustkowiu pod lasem.
Rysio, wiedziony złym
przeczuciem, trzymał się dotąd daleko za nimi. Teraz, gdy zatrzymali
się, mógł dołączyć albo uciekać...
- Nie zdążymy już do furmana
przed zmrokiem - powiedział Wiadrogłowy. - Byłeś tam?
- Tak - przyznał Ryszard.
- Widzieli cię. Jeździsz tu
wszędzie...
- Ładnie tam u furmana.
- A ładnie. Nie ma go
dziś. A żonę moją widziałeś?... i broń mam...
W wojsku poznałem się na broni i teraz kałasznikowa
kupiłem... Ja wolny jestem.
- Tak - potwierdził Ryszard.
- A wiesz ty, po co my
z tobą jedziemy?
- Nie.
Rysiowi zrobiło się zimno.
"Sądzą pewnie, że mam przy sobie pieniądze na zakup gospodarstwa. Może
to moje ostatnie chwile? - pomyślał. Ale paradoksalnie, lęk ustąpił
i zachciało mu się śmiać. - No to najwyżej ostatnie. Może to
lepsze, niż pierwsza wiosenna kilka razy na rok?"
- Nie wiem po co, ale domyślam
się - odrzekł.
- Powiedz - przekomarzał się
Wiadrogłowy. - wódkę jedziemy kupić do sąsiada - oznajmił
wreszcie i uśmiechnął się szeroko. - A ty pewnie
myślałeś, że ci utniemy głowę?
Rysio też zaczął się śmiać.
- Ja tu jeszcze innych pilnuję,
żeby był spokój. Sierżantem byłem w wojsku.
A ty przyjedź do furmana w niedzielę. Sąsiadami
będziemy. Jedziesz z nami dalej?
- Ściemnia się - rzekł Ryś. -
Pojadę do stacji, bo rower mam bez lampy.
- Gdzie jedziesz?
- Do Grodziska.
A potem biorę rower do pociągu. .............
"Ludzie
elit politycznych zmieniają skórę jak węże,
a w głębi ich ciał pulsują chłodne serca
gadów. Nie patrz na ich skórę; wsłuchaj się
raczej w syk i szelest, gdy suną wśród
zarośli swoich intryg, ciemnych sprawek i kłamstw. Przykład
korupcji i protekcji idzie
z góry - pracę od stanowiska ministra po
posadkę woźnego w moim kraju załatwia się przez znajomości,
a decydują o tym krewni i znajomi
królika".
Snując takie refleksje, Rysio
dotarł pod elegancką, obrośniętą dzikim winem kamienicę na Powiślu,
wjechał windą na drugie piętro i zadzwonił do drzwi.
Bronisława nie było
w domu. Miał dyżur.
- Co robi twój
ojciec? Gdzie pracuje? - zapytał Rysio stojącego w drzwiach
syna Bronka.
- Ojciec pracuje
w "Gońcu".
- To jedna
z największych gazet - zauważył Ryszard.
Od dawna był bezrobotny,
przymierał głodem, mieszkał u dobrych ludzi, którym od paru
miesięcy nie płacił za czynsz. Na klatce schodowej było duszno, więc
spróbował rozpiąć kurtkę. Jedyny guzik urwał się
i potoczył po schodach.
- Niech leży - powiedział
przepraszająco, gdy syn Bronisława wybiegł na schody. - Dziękuję -
powiedział i schował guzik do kieszeni. "I tak go nigdy nie
przyszyję - pomyślał. - Tę wytartą kurtkę miałem już wczoraj wyrzucić.
Robi się ciepło. Wiosna...".
- Dam panu telefon ojca -
zaproponował syn. Zaprosił Rysia do kuchni i napisał na
karteczce dwa numery: do pracy i do domu.
Za tydzień Ryszard siedział
z Bronkiem w kawiarni
i przedstawiał swoją sprawę. Chodziło o jakąkolwiek
pracę.
Bronisław,
kolega Rysia ze studiów, uchodził za człowieka niezależnego
i chętnie śpieszącego z pomocą.
- To będzie uczciwy kraj.
Prawica nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wygramy! - podniecał
się. - Chcesz pracę? Ja nie mogę, ale Roman... Tylko, że on tak jak
wszyscy, też jest zależny od królika...
- Kto to jest Roman?
- Mój szef, świetny
dziennikarz - powiedział Bronisław. - Napisz, kochany,
o Tunelu. Masz tutaj materiały. Napisz jak najszybciej
i przyjdź do nas do redakcji. Roman przeczyta
i zobaczymy. Ale pamiętaj, w Gońcu" jest sitwa...
Większość zatrudniona po znajomości...
- A ty jak się
dostałeś? - zapytał Ryszard.
- Dla przeciwwagi... Jako
niezależny...
- Musisz przecież
z kimś być?
- Jasne. Prawica centralna -
wyjaśnił.
- A jak się to ma do
królika?
- Linia boczna - zagadkowo
odparł Bronek.
Bronisław siedział przy
komputerze. Rzucił Rysiowi na biurko plik gazet i kazał
czekać. Był niezwykle zajęty - miał dyżur redakcyjny i krążył
między komputerem służącym mu za maszynę do pisania, a drugim
komputerem, na którym wyświetlał i w miarę potrzeby
drukował wiadomości, płynące z całego świata.
z jednej lub kilku depesz agencyjnych redagował
notatki prasowe - wystukiwał je na klawiaturze, drukował
i zanosił co jakiś czas do redaktora układającego numer.
Dziennikarze dyżurni byli wiecznie zdenerwowani i mieli ciągłe
poczucie "niedoczasu" - jak szachiści, którym pod koniec
partii brakuje czasu na ruch.
Roman był kilka lat starszy.
Ocenił Rysia jednym, szybkim spojrzeniem szarych oczu.
W czasie rozmowy często patrzył w bok. Na jego twarzy
igrał półuśmiech.
- Ładny ten pana tekst -
powiedział po lekturze Tunelu. - Ale co pan zarobi... To są prace
zlecone, honoraria niewielkie...
- Ratuje mnie każda suma -
odparł Rysio.
- Proszę, proszę. Niech pan
przychodzi, pisze... i zobaczymy. A to posyłam do
druku - po poprawkach.
- Dziękuję - powiedział Rysio.
- Będę
z powrotem za godzinę - powiedział Roman do Bronka
i wyszedł z redakcji.
- Widzisz! Szansa! - wykrzyknął
Bronek.
Ryszard napisał kilka nowych
artykułów i co jakiś czas pokazywał się
w redakcji "Gońca". Roman uśmiechał się i robił
czasem poprawki. Ale chwalił. z jego twarzy nie
schodził ten dziwny uśmieszek, który - jak sądził Rysio -
Roman najchętniej by ukrył, gdyby potrafił.
W redakcji zwolnił się
etat i przebąkiwano, że może Rysio mógłby...
Chociaż Rysio przecież był z zewnątrz... Znał go
tylko Bronek, który walczył o niego jak lew.
- Kim on jest? - zapytał kiedyś
Roman Bronka.
- Sam widzisz, że dobrze pisze
- wykręcał się Bronek.
- A politycznie?
- Nie wiem.
- Bo tu jest
równowaga... Ja tak, ty tak... i jakoś się kręci.
- Ale ty kierujesz - zauważył
Bronek.
- Wszystkiego nie dopilnuję...
On jest prawicowy, jak ty?
- A ty jesteś
lewicowy? - odpowiedział pytaniem Bronek.
- Skądże. Ale nie przeszkadzam
królikowi.
- i ja
królikowi nie brużdżę - odparł Bronek. - i on tego
nie uczyni. Ręczę za to.
- Jeszcze poczekajmy -
powiedział Roman.
Następnego dnia Bronek miał
dyżur i poprosił Rysia, by przyszedł mu asystować. Rysio od
razu świetnie wczuł się w swoje zadanie. Redagował notatki jak
wytrawny dziennikarz.
- Nic przez ciebie nie zarobię
- żartował Bronek. - Pracujesz szybciej ode mnie...
Siedzieli przed komputerem.
Zbliżał się koniec dyżuru - dziewiąta wieczorem. Bronek był zmęczony.
Obnażone do łokci ręce trzymał nieruchomo na stole. Milczeli. Rysio
nieomal fizycznie czuł, jak po tej wielogodzinnej wspólnej
pracy rodzi się między nimi braterstwo.
Gdy spotkali się dwa dni potem,
Bronek dał Rysiowi plik materiałów.
- Napisz o tym -
poprosił.
Były to nowe fakty
o"polowaniach na czarownice" w Rumunii. Brutalnie
ukrócono tam wpływy miejscowego królika,
skracając go dosłownie o głowę i jego krewni
i znajomi stracili grunt pod nogami.
"Gdzie prawa człowieka?
Dlaczego stosuje się odpowiedzialność zbiorową?" - pisał Ryszard
w swym artykule. Pisał to w zgodzie
z samym sobą. Miał przekonania demokratyczne, nie
uznawał przemocy, gwałtu i wszelkich czystek
i uważał, że każdą sprawę trzeba indywidualnie przeanalizować.
- O to mi właśnie
chodziło. Przyjmiemy go - powiedział Roman do Bronka po przeczytaniu
artykułu.
A Bronek zagrzewał Rysia do
pisania i radził częściej odwiedzać redakcję.
- Szansa. Szansa! - powtarzał.
- O niczym innym nie myśl, kutasinę zawiąż na razie na supeł.
Bronek wyjechał na dwa
tygodnie. Szefa też nie było w redakcji. Rysio złapał małą
robotę przy remoncie domku jednorodzinnego. Malował tam drzwi
i okna - praca niezdrowa lecz dobrze płatna. Machając pędzlem,
wśród trujących wyziewów farby, układał sobie
tekst "decydującego" artykułu, za który zabrał się zaraz po
zakończeniu malowania.
W swoim artykule
poruszał sprawę królika od drugiej strony: "Czy człowiek
spoza układów musi pozostać bez szans?"
i nawiązując do odsunięcia od władzy za korupcję prezydenta
Brazylii (szczegóły tej afery wydobył
z depeszy agencyjnej) - chlastał niemiłosiernie
przywileje krajowych elit politycznych, pożałowania godne postępki
niektórych ustosunkowanych osób, nadużywanie
stanowisk państwowych i mechanizmy protekcji. Podawał przy tym liczne
przykłady, nie zawsze sprawdzone.
"Po co ja to piszę, to mi
zaszkodzi..." - majaczyła mu mglista myśl. Wrodzona bezkompromisowość
Ryszarda walczyła o lepsze z jego poczuciem
rozsądku. Poza tym Rysio miał pewną rzadką, dziwną cechę,
którą nazywał "genem samozagłady". Gdy wszystko już dobrze
szło, on zawsze coś takiego zrobił, co sprowadzało porażkę.
Złagodził nieco swój
artykuł. "Czy można wskazać winnych tego stanu rzeczy? - pisał... - Nie
zawsze. Ludziom brakuje odwagi. Ci, którzy mogliby dojść na
szczyt, boją się podjąć wspinaczkę, bo sądzą, że ktoś i tak po
drodze podstawi im nogę. Ale próbujcie! Nadchodzą nowe
czasy. Pod naporem mas entuzjastów kliki ustąpią..."
Te nowe czasy Rysio znał aż za
dobrze. Nazywał je, jak wielu innych, dziewiętnastowiecznym
kapitalizmem. Ale niech tam, nie ma innej drogi. Trzeba wytrwale pukać
do drzwi, tak jak on do redakcji "Gońca". Bo czy jego przykład nie jest
budujący? Oto zwyczajnie, bez protekcji i układów,
wspina się na etat w jednym z największych
dzienników...
W redakcji tego dnia
siedział samotnie Nowy. Mówiono, że i on ma chrapkę
na etat. Rysio, ujrzawszy go, wycofał się. Zaniósł
swój artykuł nazajutrz, gdy dyżurował Stary - dziennikarz,
który uchodził za pozbawionego układów, ale
nadrabiający ten brak pełną "dyspozycyjnością". Znaczyło to, że zawsze
był gotowy napisać to, o co poprosi go szef. Wydawało się
jednak, że Stary w głębi duszy podziela poglądy Bronka.
Rysio zostawił swój
artykuł na biurku szefa i przyszedł za kilka dni. Był to już
czas, gdy sprawa jego etatu mogła się ostatecznie rozstrzygnąć.
Szef był w pokoju sam.
Siedział za biurkiem. Wydał się Rysiowi jakiś usztywniony, oficjalny.
Uśmieszek ledwo, ledwo pojawił się na jego twarzy i z oczu
przeniósł się w dół, na kąciki warg,
opuszczone w ledwo dostrzegalnym grymasie.
- Proszę czekać - powiedział,
pochylony nad korektą.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
Rysio usiadł przy drugim biurku - tym przeznaczonym dla nowego
pracownika. Wziął stos ilustrowanych pism i przeglądał je.
Wreszcie podniósł wzrok. Roman patrzył na niego.
- Czekać -
powtórzył. Na twarz powrócił mu dawny uśmiech. -
Już - odezwał się nagle, wyrywając Rysia z lektury.
- Przeczytał pan mój
artykuł? - zapytał Ryszard. Było to najgorsze, co mógł
powiedzieć.
- Artykuł? Zaraz go znajdę.
Roman otworzył biurko
i wygrzebał maszynopis spod papierów.
- Pan nie umie pisać -
stwierdził. - Na przykład tu: pierwszy akapit nic tu nie znaczy.
Pierwszy akapit powinien lapidarnie określać i zapowiadać cały
artykuł.
Roman
z pasją kreślił długopisem po maszynopisie Rysia.
- Pan musi się jeszcze dużo
uczyć - nie było śladu uśmiechu na twarzy szefa.
- Ten artykuł nie jest gorszy
od moich poprzednich - powiedział Rysio, ostatecznie się pogrążając. -
Napisałem, co myślę.
- Pan
w ogóle nie myśli! - wrzasnął Roman.
W tym momencie do
pokoju zajrzał Stary. Stojąc w otwartych drzwiach, słyszał
kilka ostatnich zdań kłótni.
- Z takim pisaniem to
do "Wolniaka" - powiedział głośno do Rysia, wymieniając nazwę pisma
szczególnie nie lubianego przez szefa. Zamienił
z Romanem kilka zdań, wziął jakąś teczkę
i wyszedł z pokoju. Zapadło milczenie.
- To ja wycofuję ten artykuł -
powiedział Rysio. Wziął swój maszynopis i złożył na
pół.
- A tu narobił pan
mnóstwo błędów stylistycznych - powiedział Roman,
wygrzebując z biurka starą, krótką
notatkę Rysia o pięcioraczkach w Wenezueli. Zaczął
kreślić po tekście długopisem, zżymając się nad treścią.
- Ale
z pańskich poprawek wynika teraz, że narodziło się
czworo dzieci - zauważył Rysio.
- Pomyliłem się - syknął Roman
i przekreślił ostatnią poprawkę. - Proszę to przepisać -
rzucił mu pokreślony maszynopis.
Rysio przez chwilę ważył
w myślach, czy usiąść do maszyny, czy sobie od razu
pójść. Naciskany resztką nadziei, siadł i wystukał
na starej, biurowej maszynie poprawioną treść notatki. Był spokojny.
Roman również wrócił do równowagi.
- Przepisał pan?
Rysio podał mu kartkę.
- Jak pan chciał.
- Niech pan sobie poprzegląda
pisma, zajrzy do encyklopedii, podszkoli się... - Roman wyraźnie
łagodził swój wybuch.
"Nie chce mnie stracić -
pomyślał Rysio. - Ale i tak wszystko stracone. Zresztą etat
był pewnie od początku zarezerwowany dla Nowego..."
Usiadł tam gdzie poprzednio,
wziął jedno z pism i zaczął je kartkować.
Zapadło ciężkie milczenie. Ich oczy spotkały się. Ryszard wstał.
- Chciałem pana zapytać, jak
wygląda sprawa mojego etatu w "Gońcu"?
- Na etat nie ma pan obecnie
szans - sucho odpowiedział Roman. - Może kiedyś, za rok, jak pan
popisze, wyrobi sobie pióro...
- Ale dotąd prawie wszystko co
przynosiłem, pan kierował do druku - zauważył Rysio. -To do widzenia -
powiedział nagle, odwrócił się i ruszył do wyjścia.
Za plecami nie słyszał odpowiedzi. Dopiero w drzwiach dogoniło
go "do widzenia" Romana.
"Zaskoczyłem go" - pomyślał.
Zamykając drzwi ogarnął Romana ostatnim, krótkim
spojrzeniem. Kąciki ust szefa opadły nisko w dół,
a uśmiech przeobraził się w potworny grymas
wściekłości.
"Mogłem sobie u niego dalej
dorabiać artykułami, a teraz już nie wypada przychodzić -
rozważał, idąc ulicą. Był ponownie wolny i bezrobotny. -
Trzeba by znowu jakieś malowanie...".
Jeszcze raz przyszedł do
budynku redakcji - po pieniądze za zaległe wierszówki. Na
korytarzu dostrzegł Starego, który poradził mu wtedy pisanie
dla "Wolniaka". Teraz ten dziennikarz biegł ku niemu
z wyciągniętą ręką.
- Dzień dobry, jak pan się
miewa! - zagadnął z atencją i uścisnął mu dłoń.
- Dzień dobry. Śpieszę się -
Rysio ledwo odwzajemnił uścisk. Odwrócił głowę
i poszedł, jak tylko najszybciej mógł,
w stronę kasy. Tam pierwszą pensję odbierał Nowy - protegowany
zastępcy Naczelnego.
W
ostatni, pachnący już wiosną piątek lutego 1986 roku dziadek Łukasz
zjadł obiad ze swoją o trzydzieści lat młodszą narzeczoną.
W znakomitym nastroju wrócił do domu
w willowej dzielnicy Żoliborza, gdzie mieszkał razem
z córką. Jak zwykle od czterdziestu lat, położył
się na popołudniową drzemkę. Ze snu wyrwał go dławiący ból
za mostkiem. Krystyna zawiozła go do szpitala. To był zawał.
Przez pierwszy tydzień serce
doszło do siebie. Ale dziewięćdziesięciotrzyletni organizm Łukasza nie
wytrzymał leków nowoczesnej medycyny -
szczególnie środków psychotropowych. Podczas
drugiego tygodnia terapii jego precyzyjny mózg naukowca
całkiem się rozkleił. Przez ostatnie noce zbiorową salę
i sąsiednie korytarze wypełniały jego krzyki i jęki,
z których od czasu do czasu można było wyłowić
słowa: "Ja chcę żyć".
Ten tytan pracy zostawił po
sobie dziesiątki wydanych książek i prac naukowych,
korespondencję z ponad setką znajomych
i przyjaciół, kilka wątpliwej jakości
obrazów przechowanych podczas okupacji hitlerowskiej
w piwnicy zbombardowanego domu, rodowy sygnet, złoty zegarek,
laskę obitą aż po rękojeść blaszkami z europejskich
kurortów, córkę, dwóch
wnuków i nieco długów zamiast
powszechnie spodziewanego spadku. Wiersze z czasów
młodości nie przechowały się. Wyrzucił je.
Spośród
listów moją uwagę zwróciła paczuszka podłużnych
kopert, przewiązana gumką. Listy są od Stanisława R. z USA
i pochodzą z lat 1978 - 1984. Jest ich osiem - choć
było dużo więcej, może i kilka setek. Czy tę właśnie
paczuszkę dziadek odłożył na przechowanie, czy zachowała się
przypadkiem?
Pierwszy
z listów nosi datę 10 listopada 1978 roku:
Drogi
przyjacielu,
Wczoraj otrzymałem paczuszkę
z ziołami Choligran - będę się mógł teraz ratować
w moich dolegliwościach wątroby. W Californii aż do
10 listopada było ciepło i pogodnie. Obecnie znacznie się
ochłodziło i padają deszcze. Prasa ciągle zamieszcza pochlebne
artykuły o nowym polskim papieżu Janie Pawle II.
Jak zdrowie Drogiego Kolegi? Co
słychać w hodowli koni i w sporcie jeździeckim? Co
słychać w Kraju?
W tym liście załączam
odpis modlitwy "Prefacja dla zmarłych". Często ją odmawiam, zwłaszcza
w momentach złego samopoczucia. Jest w tej modlitwie
dużo optymizmu i można spokojniej myśleć o przejściu
w życie pozagrobowe, które czeka każdego
z nas wszystkich.
Bardzo dużą wagę przywiązuję do
wiary katolickiej i modlitwy. W każdą niedzielę
jeździmy z Marcinem i żoną do pobliskiego kościoła
polskiego na mszę, a później na cmentarz na
grób Anny. Religia bardzo podtrzymuje mnie psychicznie
i fizycznie i ułatwia przystosowanie do trudnego
okresu życia w starszym wieku. Po mszy parafianie spotykają
się w prowizorycznym bufecie, gdzie przy kawie
i ciasteczkach wyrobu naszych pań prowadzą długie rozmowy
i wymieniają opinie. Atmosfera jest tam naturalna
i życzliwa. Mamy kilka polskich domów,
z którymi utrzymujemy stosunki towarzyskie...
Wkrótce wyślę następny list - numer 14...
Do
tego listu jest dołączone zdjęcie, wycięte z lokalnej gazety.
Stanisław stoi wśród grupy parafian pod kościołem. Jest
średniego wzrostu, ubrany w garnitur. Na nosie ma okulary
przeciwsłoneczne. Jego wychudzoną twarz przyobleka gorzki, skupiony
uśmiech. Smuga cienia biegnie przez środek grupki parafian
i kładzie się na postaci Stanisława. Może ten cień pochodzi od
filaru świątyni, czy może Pan Bóg daje znak?...
Listy dziadka leżą zapewne
w domu syna Stanisława, w Kalifornii. Nigdy do nich
nie dotrę. Znam jednak inne listy dziadka - te nigdy nie napisane. Oto
pierwszy z nich:
Drogi
Stanisławie,
Wzruszyłeś mnie bardzo tym
zdjęciem "parafialnym". Ja też co tydzień chodzę na mszę na dziesiątą -
do drewnianego kościółka niedaleko domu. Ale chociaż przez
czterdzieści lat opuściłem niewiele niedzielnych nabożeństw, to nigdy
nie dorównałem w wierze mojej żonie, zmarłej kilka
lat temu. Ona rzadko chodziła do kościoła - była zajęta prowadzeniem
domu. Ale gdy wspominam jej dobroć, bezinteresowność, miłość, wielki
charakter i zaufanie do Boga, myślę wówczas, że ona
była jedną z tych cichych, "bezimiennych" świętych... Ze mną
miała życie nielekkie, szczególnie na Śląsku... Tamte moje
zainteresowanie niewiastami... Co innego Ty - przez te pięć lat, gdy
razem prowadziliśmy śląską stadninę, zawsze byłeś zapatrzony
w swoją małżonkę i oprócz niej nie liczyły
się dla Ciebie inne kobiety. i pewnie tak jest do tej pory?
Ja przyzwyczaiłem się do
flirtów, i mimo że wiesz, jakie są możliwości
mężczyzn w naszym wieku, zawsze mam jakąś babę. Moja ostatnia
znajoma koniecznie chce, abym jej kupił futro. "Po cóż ci
futro? - mówię. - Masz cieplutki płaszczyk..."
A ona mi odpowiada: "Narzeczona profesora w takim
płaszczyku? Też coś".
Co do mojego zdrowia, jest ono
dobre. Lekarz mi powiedział, że jak na mój wiek -
zdumiewająco dobre, i że jestem fenomenem natury.
A znowu we fryzjerni nazywają mnie de Gaulle... Rzeczywiście -
jestem słusznego wzrostu, mam podobny kształt głowy, nawet nos
z garbkiem i świetne zdrowie, tak jak generał...
Mój wnuk Michał jest
już w ścisłej czołówce polskich
jeźdźców. Krystyna, jak wiesz, kupiła ziemię i chce
tam hodować konie. Oto masz trzy nasze pokolenia, miłujące jeden cel.
Czy może być coś piękniejszego? Tylko jeden cień przysłania ten obrazek
- mój starszy wnuk. On nienawidzi koni
i wszystkiego, co z tym związane. Wobec tego
i nas wszystkich - zdaje się. Pisałem ci już, jak od dziecka
celowo mnie wyprowadzał z równowagi, wyśmiewał moją
systematyczność i poczucie ładu, rzucając gdzie popadnie
przedmioty i ubrania... Siorbał przy jedzeniu, pokładał się na
stole... Toż ja mu płacić musiałem kieszonkowe za dobre zachowanie.
Dobrze, że nie mieszkamy już razem i widujemy się tylko przy
specjalnych okazjach. Gdybyż on swój umysł zaprzągł do
czegoś pożytecznego. Tymczasem filozofuje, a przymiera głodem.
Zaniedbał dopiero co założoną rodzinę. Tak sobie myślę, że może te jego
przykre cechy "wyszły" przez napięcia między rodzicami? Chociaż nie. To
są genetyczne właściwości charakteru. Jak u koni: w tej samej
stajni wyhodowane, a jeden, ścierwo, złośliwy, drugi
tchórz - byle kałuży i szmeru listka się boi,
trzeci zaś jest odważny, chętnie skacze i słucha jeźdźca.
Wysłałem ci "Ogniem
i mieczem" oraz "Noce i dnie", a poza tym
zioła na wątrobę. Powinno to wszystko dotrzeć do USA na Święta Bożego
Narodzenia.
Ściskam cię serdecznie,
Twój Łukasz.
PS. W kraju jest
stagnacja, Gierek łata, jak może, kryzys ekonomiczny. To bardzo zręczny
ekwilibrysta - wyciąga to, co się maksymalnie da, ze Wschodu
i z Zachodu. Ale niewiele pozostało z atmosfery
sławetnego "Pomożemy" i ożywienia gospodarczego początku lat
siedemdziesiątych...
Ten
list Stanisława, który cytuję poniżej, musiał dotrzeć do
dziadka na krótko przed wprowadzeniem w Polsce
stanu wojennego:
Kalifornia,
20 października 1981 r.
Drogi przyjacielu,
Już dawno nie miałem listu od
Drogiego Kolegi; ostatni przyszedł w sierpniu 81 r. Wiem, że
wszyscy przeżywają w Kraju bardzo trudny okres
w związku z ogromnymi brakami w zaopatrzeniu
w żywność i inne rzeczy codziennego użytku, myślę
jednak, że po jakoby dobrych zbiorach powinna przyjść pewna poprawa.
Aby trochę oderwać kolegę od kłopotów dnia codziennego,
zrobiłem kopie dawnych fotografii i przesyłam
z objaśnieniami. Ponieważ nie mam żadnej fotografii Drogiego
Kolegi, to bardzo proszę o przysłanie mi w liście
jakichś zdjęć.
Wiadomości z Kraju
mam z "Tygodnika Powszechnego" z Krakowa,
który szybko przychodzi. Ostatni mam już
z 4 października, gdzie jest opisany ingres nowego
Prymasa Polski i Jego wspaniałe kazanie w Warszawie.
Poza tym jest bardzo głęboko i rozsądnie ujęty apel, podpisany
przez całą elitę inteligencji polskiej do społeczeństwa, do rządu PRL,
do PZPR i wszystkich organizacji społecznych
o współpracę i pokój celem
ratowania trudnej sytuacji całego społeczeństwa w Polsce.
Sytuacja na świecie jest trudna
i skomplikowana, ale mam nadzieję, że stopniowo się wyjaśni
pokojowo.
Bardzo proszę o obszerne wiadomości z Kraju
i ze świata. Przede wszystkim jak zdrowie Drogiego
Kolegi? Co słychać w stadninach, w jeździectwie
i na torze wyścigowym?
Proszę nie wysyłać mi na Święta
żadnych pism ani książek, aby uniknąć kosztów. Jedna tylko
rzecz, która byłaby mi potrzebna, to kolejna paczuszka
ziół na wątrobę Choligran - zwykłą pocztą, nie poleconą, to
będzie taniej kosztować.
U nas na ogół bez
zmian, ale w Stanach ciągle jeszcze jest sytuacja kryzysowa,
trudności finansowe i inflacja. Nie wiadomo, kiedy to się
skończy?
Przesyłam bardzo serdeczne
pozdrowienia.
Stanisław.
Na
jednym z dołączonych do listu zdjęć widnieje rozległy polski
dwór ze stromym dachem, pokrytym dachówką. Front
jest pobielony, a ganek wsparty na kolumnach. Przed wejściem
jest duży, okrągły klomb z białą rzeźbą ogrodową,
a za klombem zaczynają się drzewa parku. Na marginesie
Stanisław napisał: Mój dom rodzinny - dwór
w majątku T. powiat Z. Zdjęcie
z roku 1930. Młodzieńcze zdjęcie Stanisława pochodzi
z tego samego roku.
Dwudziestokilkuletni mężczyzna
o regularnych rysach, pełnej twarzy, uczesany
w przedziałek, śmiało spogląda spod gęstych brwi, uśmiechając
się lekko pod wąsem.
Trzecie zdjęcie jest
z Kalifornii, z 1980. Stanisław siedzi na ogrodowym
krześle, na tle parku. Patrzy daleko, czymś zdziwiony,
a gorycz jego uśmiechu jest nieomal niedostrzegalna.
Drogi
Stanisławie,
Już nie do wytrzymania jest to
napięcie, a z każdym dniem sytuacja zaostrza się.
Osobiście jestem pełen czarnych myśli. Dopuszczam nawet możliwość, że
Warszawa zostanie przez Rosjan zburzona, bo nie wierzę, żeby ten
niepodległościowy zryw powiódł się. Zbyt duża dysproporcja
sił. A poza tym z tego reżimu znakomicie sobie dotąd żyło
kilka milionów Polaków. Czy można uwierzyć, że
oni dobrowolnie oddadzą swoją władzę i wpływy działaczom
Solidarności?
Tak więc urodziłem się pod
carskim reżimem, a umrę zapewne pod sowieckim,
który tu panował przez ostatnie trzydzieści sześć lat.
Tylko, że za Gierka tak się tego bardzo nie odczuwało. Gierka ktoś przy
mnie do de Gaulle'a porównał. Cha, cha, cha.
Na razie nie wysyłam Ci
ziółek na wątrobę, bo taki jest wszędzie bałagan, że nie
wierzę, że dojdą do Stanów. Sklepy w Warszawie są
puste: nawet kartek na mięso i inne produkty nie można
zrealizować. Ja w tym widzę pewną logikę postępowania władz. Znasz
porzekadło, że: "Gdy pies zmienia pana, wcześniej się go głodzi"?
Twój Łukasz
Kalifornia, 25 listopada 1982 r. Thanksgiving day.
Drogi przyjacielu,
Dzisiaj jest w Stanach
Thanksgiving Day, czyli dzień dziękczynienia. Jest to tradycyjne
amerykańskie święto na pamiątkę wylądowania pierwszych
pielgrzymów - uchodźców z Irlandii,
którzy znaleźli się w trudnych warunkach
pionierskich na Nowej Ziemi. Napotkali w lesie dzikie indyki,
które dla nich były opatrznościowe. Były one podstawą
pierwszej wieczerzy, po której zbiorowo modlili się do
Stwórcy z dziękczynieniem za ocalenie. Obecnie
w tym dniu w większości domów
w USA jest podawany pieczony indyk.
W tym miesiącu mija
osiemnaście lat, jak jestem w Kalifornii i tyle już
lat trwa nasza korespondencja i pogłębia się przyjaźń.
Pierwszy raz spotkałem się z Kolegą na SGGW w "Kole
Rolników", w 1924 roku. Kolega wygłosił
wtedy bardzo ciekawy referat na temat hodowli koni. Pod tym wrażeniem
zorganizowaliśmy wycieczkę do najstarszej polskiej stadniny koni w
Janowie Podlaskim. Potem widziałem Drogiego Kolegę - przelotnie - na
Wyścigach Konnych. Kolega tam był z małżonką. Pamiętam, jak
Kolega - jako dyrektor jednego z departamentów
ministerstwa rolnictwa - dekorował zwycięskiego konia w Derby.
Ty wprost jaśniałeś, Łukaszu.
Byłeś szczęśliwy,
u szczytu kariery, a ja stałem gdzieś z boku
- nieznany, skromny hodowca z powiatu Z. ... Potem
jeszcze w 1932 roku na Wystawie Koni Remontowych
w Płocku Kolega był na trybunie sędziowskiej. Ja wtedy
sprzedałem dla kawalerii dwa moje najlepsze konie...
Osobiście poznaliśmy się
dopiero w 1952 roku, w okresie obejmowania stadniny
koni na Śląsku, gdzie pracowaliśmy razem bardzo harmonijnie i zawsze
miałem ze strony Kolegi dużą pomoc fachową i oparcie moralne.
Tam rozpoczęła się nasza przyjaźń. Pamiętam, że Kolega
mówił, iż jest ode mnie starszy o trzynaście lat,
a więc obecnie wypada dla Kolegi 89 rok. Podziwiam wielką
żywotność fizyczną i intelektualną Kolegi i Jego
wybitne prace z dziedziny hodowli koni.
Mam wrażenie, że
w Polsce minął już najtrudniejszy ekonomicznie okres. Prasa
zapowiada, że 13 grudnia spodziewają się zniesienia stanu
wojennego w Kraju. Może i poczta zacznie pracować
normalnie - prosiłbym wtedy o wysłanie ziółek na
wątrobę pocztą lotniczą...
Pismo Stanisława jest mniej wyraźne i
bardziej rozchwiane, niż w poprzednich listach. Na
grudzień 1982 przygotowałem taką odpowiedź dziadka:
Drogi przyjacielu,
Pan J. wszystkich nas
tym "wariantem wewnętrznym" zaskoczył. Jeśli on nawet formalnie
zakończy stan wojenny, to nic to nie zmieni. Takiego ruchu się nie
spodziewałem. Jedno w tym dobre - obyło się bez wykrwawienia
narodu.
Ulice teraz szare, ciche...
Ludzie nie afiszują się, niektórzy nawet stare ubrania z
szaf powyciągali...
Wyobraź sobie, jaki widziałem obrazek: Pojechałem autobusem na Wolę.
Miałem tam sprawę do załatwienia na przemysłowej ulicy, gdzie są
hurtownie i składy. Mijają mnie ludzie senni, szarzy, idą szybko,
patrzą gdzieś w bok... Nagle dostrzegam grupę roześmianych, szykownie
ubranych trzydziestolatków. Nie tylko ich ubiór
mnie zaintrygował, lecz właśnie ten luz, pogoda ducha, niewymuszoność i
naturalność w zachowaniu się. Elegancka kobieta podchodzi do młodych
ludzi, coś z ożywieniem tłumaczy, oni entuzjastycznie
reagują... Obok druga, podobna rozmowa... Idę w ich stronę
ze swoją laską, zdziwiony tą miłą sceną na tle smutnego miasta
i... Nagle widzę kamerę na trójnogu. Ci wszyscy
młodzi ludzie to aktorzy - tu się film kręci!
Napisz mi, proszę, gdzie ty
byłeś ranny - czy w Bitwie pod Bzurą, czy trochę później?
Mnie, jak wiesz, szczęśliwie
ominęły wojenne zawieruchy; w 1920 byłem na stanowisku
państwowym - ktoś przecież musiał zostać w ministerstwie,
a wszyscy się rwali na front.
Powiem Ci, że ja nigdy nie
zabiłbym człowieka. Strzelałbym w powietrze. Ale co zrobić,
gdy dojdzie do walki wręcz? Cóż, wtedy trzeba się bronić.
Tak, jak wtedy, gdy Z. sprowokował mnie do pojedynku
w dwudziestym czwartym. - Do pierwszej krwi - ustalili
sekundanci. Biała broń.
Miałem wtedy tego Z. jak na
widelcu, mogłem ciąć szablą przez ramię czy w głowę...
Zobaczyłem jego zamglone oczy człowieka żegnającego się
z życiem... i specjalnie, lekko zraniłem go
w rękę, tak, żeby ta "pierwsza krew" była wystarczająco
wymowna dla sekundantów, a żeby jemu nic się nie
stało.
Zrozumiał to, moi wrogowie
przycichli. Ale wtedy, w roku dwudziestym, było mi bardzo
ciężko. Chciałem się na coś przydać ojczyźnie. Dwa pokoje
w moim warszawskim mieszkaniu oddałem przyjezdnym ochotnikom.
Młodzi chłopcy - rwali się do obrony Warszawy. Na razie chodzili na
szkolenie bojowe. I wyobraź sobie, jeden z nich
dostał hiszpanki. To była, jak wiesz, ta straszna grypa. Jej epidemia
zabrała w Europie ponad dwadzieścia milionów
istnień ludzkich. Mój maleńki, pierworodny synek, śliczny
chłopczyk, zaraził się i w ciągu paru dni zmarł.
Jakby Pan Bóg zabrał go zamiast mnie.
Bo wiesz, ja jednak wcześniej
miałem iść z ministerstwa na front - pod Kijów,
gonić Sowietów. Lecz takiemu wysokiemu urzędnikowi nie
wypadało walczyć w randze szeregowca. Posłali mnie na kurs
oficerski. Był tam końcowy egzamin z matematyki.
I wyobraź sobie - oblałem się! I nie poszedłem na
front. A wszyscy koledzy z ministerstwa,
którzy zdali i poszli - zginęli
w kampanii. Wszyscy, co do jednego.
W 1939 roku zbliżałem
się do pięćdziesiątki - mobilizacja nie objęła mnie. A w
okupowanej Warszawie, chociaż było niebezpiecznie z uwagi na
łapanki, miałem swój sposób na przetrwanie.
Przyczynił się do tego pewien Niemiec, hodowca koni, który
w głębi duszy potępiał Hitlera, a ze mną był zupełnie
szczery - jako "koniarz". Ów Niemiec powiedział mi, że
hitlerowcy planują całkowitą zagładę Żydów, a co do
Polaków - chcą zlikwidować polską inteligencję, by
przetrącić narodowi kręgosłup. Resztę Polaków pozostawią
jako tanią siłę roboczą... Ten Niemiec poradził mi, żeby jak najmniej
pokazywać się na mieście. I tak zrobiłem. Znalazłem pracę
w Archiwum Miejskim i siedziałem tam od rana do
wieczora, przemykając dwa razy dziennie ulicami - do pracy
i do domu... W Archiwum, z nadmiaru czasu,
wyszukiwałem dane o moich przodkach i napisałem
obszerną monografię rodziny. A w ogóle,
czy wiesz, że mój ród wywodzi się
z Czech? W 1100 roku mój przodek,
magnat czeski, zabił tam króla i cała gałąź rodu
umknęła do południowej Polski.
Tak więc starałem się nie
rzucać Niemcom w oczy. A po drugiej stronie Wisły, na
Saskiej Kępie, ukrywała się Zosia. Była jedną z niewielu
Żydówek, które się nie zgłosiły do Getta.
I przetrwała okupację. Nawet niekiedy wychodziła
z domu. Była taką jasną blondynką... Gdy warszawskie Getto
było likwidowane, przyjechała do nas, do Śródmieścia
tramwajem. Płakałem z nią nad losem mieszkańców
Getta, pytałem, kto tam był z naszych znajomych... Wyznała mi,
że dojrzewa w niej myśl, by tam pójść
i pozostać z Żydami na znak solidarności...
Z naszej rodziny tylko Krysia ciągle była gdzieś poza domem.
Przez całą okupację działała w konspiracji, potem walczyła
w Powstaniu.
A teraz? Teraz
w czasie tej "małej okupacji" szczególnego
niebezpieczeństwa nie ma. Przeszło bokiem. Krysia w żadną
działalność się już nie angażuje. Oddała się hodowli koni, osiadła
w swoim wiejskim azylu. "Gdyby weszli Rosjanie -
mówi - wzięłabym z wieszaka karabin
i poszłabym walczyć. Ale tak? Z kim?".
Serdecznie Ciebie pozdrawiam
i czekam na list.
Łukasz
Kalifornia, luty 1983
Kochany przyjacielu,
Przede wszystkim pragnę
przesłać moje najserdeczniejsze życzenia z okazji
dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin. Jest to niezwykły dar opatrzności
Boskiej, który umożliwia tak owocny i czynny w tym
wieku tryb życia.
Popieram w stu
procentach myśl napisania przez Kolegę pamiętników,
i to jak najwcześniej. Te osiągnięcia hodowlane,
organizacyjne, naukowe i wydawnicze Drogiego Kolegi - powinno
być to wszystko przekazane następnym pokoleniom hodowców
i miłośników koni w Polsce.
Ja, chociaż miałem szare
i przeciętne życie, napisałem pamiętnik z 75 lat, aby
przekazać wnukowi obraz dawniejszych czasów.
Jeśli chodzi o stan
mojego zdrowia, to znacznie się pogorszyło. Osłabienie całego
organizmu, zwłaszcza słabe działanie wątroby... Więc proszę
o lekarstwo Fellogan drogą lotniczą.
Dawniej wierzyłem, że dociągnę
do 80 lat, a dzisiaj widzę, że to jest mało realne
i trzeba się przygotować stopniowo do odejścia.
Jeżeli chodzi
o leczenie, to tutaj lekarze traktują pacjentów jak
biznes i jeśli ciśnienie krwi i elektrokardiogram są
względnie normalne, to się nie przejmują, a więc trzeba starać
się o lekarstwa, zwłaszcza ziołowe, we własnym zakresie.
Bardzo proszę o dalsze listy...
Dziadek
Łukasz dostał ten list w szpitalu. Leżał chory na zapalenie
ślinianek. Krótko mówiąc miał świnkę,
spóźnioną o osiemdziesiąt lat. Nie wierzył, że
wyjdzie z tego. Obmyślając niewysłany list, sumował
w myślach swoje życie.
Stasiu,
Leży tu na oddziale wewnętrznym
taki chłopiec, który miał niezwykle wydłużoną szczękę dolną
- rzekłbyś, że swoją brodą mógłby rąbać deski, niczym
ostrzem siekiery. I zwierzył mi się, że przez tę oszpeconą
twarz nie ma powodzenia u dziewcząt. Wstydzi się nieraz
swojego wyglądu... Porozmawiałem o nim z naczelnym
chirurgiem, który jest znajomym Krystyny. On wziął chłopca
na swój oddział. Wycięto mu kawał żuchwy
i skrócono szczękę. Teraz chłopak wygląda "jak
malowanie". Siedzi przy mnie całymi dniami, wdzięczny. Oto jeszcze raz
komuś się przysłużyłem. Właśnie tak zawsze starałem się budować swoje
życie - na życzliwości, gotowości niesienia pomocy...
Za oknem widzę wyniosły, ciemny
świerk. Przypomina mi on naszą śląską stadninę. Pamiętasz tamte świerki
za dębową aleją? Ślązacy mówili, że miały wtedy po sto lat.
To już je pewnie wycięto, ich czas nadszedł.
Aleja pod dębami prowadziła do
naszej "dyrektorskiej" rezydencji. Ja mieszkałem w skrzydle
wschodnim, a ty w zachodnim. W czasie
wakacji dom roił się od naszych krewnych i gości: na strychu
mój nieudany wnuk ze swoimi jeżami, wiewiórką,
jastrzębiem... Niżej Krystyna z Jurkiem, drugi wnuk, psy...
W alkowie ta malarka z Poznania...
A na trawniku przed
rezydencją, pod kasztanowcami, o świcie kastrowało się
wybrakowane ogiery... One lepiej znosiły tę operację
o poranku, gdy jeszcze leżała rosa. Poza tym dzieci jeszcze
wtedy spały, a to nie są widoki dla dzieci.
W hodowli koni zawsze
widziałem sztukę. Przez odpowiedni dobór rodziców
tworzyłem te piękne zwierzęta wspólnie z przyrodą
i Panem Bogiem. Dawaliśmy im coraz pełniejszą harmonię budowy,
szybkość, wytrzymałość... Czy to nie usprawiedliwia mojej ingerencji
w koński dobór naturalny? Dzisiaj
niektórzy naukowcy grzebią w zwierzęcych genach,
jak u roślin. Wyhodowano już konia, który - dorosły
- mieści się pod biurkiem, u nóg swojego pana,
niczym pies. To jest dopiero niszczenie przyrody. A gdy się
zacznie grzebanie w genach ludzi, gdy to zostanie
usankcjonowane - początkowo pod pozorem leczenia - to będzie koniec
ludzkości. Tak twierdzi Krystyna, a ona, jako lekarz, wie, co
mówi.
Nasze biuro było
w drugim budyneczku, na końcu kasztanowego skweru. Tam do mnie
przychodzili chłopi po różne przydziały i nie mogli
się nadziwić, że dzielę tak bezstronnie. Jeden, gdy już mu
przydzieliłem ile chciał owsa i siana i stanowczo
odmówiłem wciskanych pieniędzy, powiedział:
"W całym powiecie tylko pan dyrektor i kierownik
młyna nie biorą łapówek". I patrzył pytająco. "Tak
mnie wychowano" - odpowiedziałbym mu, gdyby otwarcie zapytał. Chociaż
mówiono, że to może ze strachu...
Czytałeś "Ciasną bramę" Andre
Gide'a? Ta książeczka o wielkiej, fizycznie niespełnionej miłości,
wywarła na mnie największe wrażenie ze wszystkich moich lektur. Alissę
miłość uwzniośla. Ta miłość przeradza się w dążenie do
czystości, doskonałości, uświęcenia, gdzie związek fizyczny jest już
niemożliwy, bo byłby "zbrukaniem" uczucia. Ale siła miłości jest wielka
i biedaczka nie wytrzymuje naporu uczuć - usycha
i umiera, ukryta pod koniec w jakiejś samotni. On ją
kocha nie mniej, lecz chce z nią być jak mąż z żoną.
Po jej śmierci pozostaje samotny, żyje wspomnieniami... Wydaje mi się,
że moja żona miała świętość Alissy i jednocześnie umiała dźwigać ciężar
"ziemskiej" miłości.
Jakiż mały byłem... Mając przy
sobie tę świętą kobietę, durzyłem się w młodszych, zdradzałem
ją... Ona widziała to... Cierpiała... Wybaczała mi... Jaki mały byłem,
jak daleko mi było do ciasnej bramy ze słów Chrystusa:
"Wchodźcie przez ciasną bramę. Szeroka jest brama i przestronna droga,
która wiedzie na zatracenie, a wielu jest takich,
którzy przez nią wkraczają. Lecz jakże ciasna jest brama i
wąska droga, która prowadzi do żywota, i jak mało
jest tych, którzy ją odnajdują".
Pan Bóg rozważy,
położy na szalach, zbada uczynki i może wpuści mnie
w swojej wielkiej dobroci do Ogrodu, przez jaką boczną
furtkę... Jutro ksiądz wysłucha mojej spowiedzi...
Krystyna mawiała: "Jesteś,
ojcze, taki sentymentalny. Wzruszasz się, płaczesz na filmach, na
koncertach, w muzeach, ciągle się zakochujesz". Jednak
w oczach wielu pozostałem chłodny, opanowany... Tylko
najbliżsi znali ten mój sentymentalizm... Krystyna nigdy nie
była sentymentalna. Była twarda, jak jej ukochany olbrzymi kamień
w naszym parku. Ona ten kamień odwiedzała i ślubowała
mu różne postanowienia, coraz trudniejsze, które
potem wykonywała. Ona rozmawiała z tym kamieniem. Raz, gdy
szedłem ścieżką, zobaczyłem ją z daleka, przytuloną do
kamienia, płaczącą. Każdy musi się wypłakać... Chociażby do kamienia...
Choćby był nie wiem jak silny...
Czy zgodziłbyś się na pewną
moją propozycję?
Kalifornia lipiec 1983.
Drogi, kochany Łukaszu!
Wczoraj dopiero otrzymałem list
z marca 83, za który specjalnie dziękuję.
Przede wszystkim ucieszyła mnie
Twoja propozycja o nasze braterstwo. Podzielam ją! Jest ona
uzasadniona naszą wspólną pracą i przyjaźnią przez
trzydzieści lat, setkami listów, wzajemnym zrozumieniem
i pomocą.....
Zmartwiła mnie wiadomość
o Twojej chorobie i pobycie w szpitalu.
Dzięki Bogu, przeszło. Często myślę o Tobie i modlę
się na Twoją intencję....... Jeżeli chodzi o jeździectwo, to
gratuluję sukcesów wnuka. Czy jest już sformowana kadra
jeździecka na olimpiadę w Los Angeles? Jeżeli to możliwe,
proszę o paczkę ziół na wątrobę Choligran -
codziennie je zażywam... Kończąc, przesyłam bardzo serdeczne
pozdrowienia i polecam opiece Boskiej.
Jeszcze
dwa listy pozostały w paczuszce. W liście
z końca 1983 roku Stanisław wylicza i wynosi pod
niebiosa osiągnięcia piśmiennicze i hodowlane dziadka Łukasza.
Drugi jest z marca 1984 roku. Przyjaciel dziadka wspomina
w nim niedawną śmierć kilku "koniarzy".
Modlę się na intencję Twojego zdrowia - kończy. Ja również
czuję się coraz słabszy, ale staram się utrzymać chociaż
w możliwej formie... Wkrótce napiszę obszerniejszy
list, a obecnie przesyłam bardzo serdeczne pozdrowienia,
życzenia zdrowia i polecam opiece Boskiej.
Stanisław
PS. Bardzo dziękuję za listy.
Pod spodem tego postscriptum dziadek Łukasz
dopisał: "Ostatni list Stanisława R.".
Łukasz przeżył jeszcze dwa
lata. Czasem, po skończeniu jakiegoś artykułu, lektury czy korekty,
siedząc za biurkiem, machinalnie sięgał po papier, aby napisać list do
Stanisława. I zaraz sobie przypominał, że Stanisław nie żyje
i polecał Bogu jego duszę.
Codzienną, długą rundę do pracy Janek rozpoczynał wczesnym rankiem od jazdy autobusem
miejskim. Potem było metro, autobus konstanciński, pół
godziny na piechotę, dziewięć godzin pracy i dwugodzinny
powrót do domu - znów pół godziny
pieszo, autobus, metro, autobus... Do tego dochodziło to dziwne, tak
głęboko odczuwane brzemię nadchodzącej starości.
I późny wrzesień - umieranie lata...
Hałas, głód,
niewyspanie, poranne wrześniowe zimno - to wszystko koncentrowało się
teraz w jego jaźni wokół oślego chichotu siksy za
plecami.
I jeszcze ta zupa.
Ciężki, mglisty dzień z wilgotnym, zachmurzonym niebem.
W takie dni o niskim ciśnieniu człowiek wstaje otępiały,
półprzytomny i jak pijany brnie przez poranek. Taki
stan pogody i nieboskłonu nazywał "zupą".
W odróżnieniu od "kryształu" - dni
o czystym, błękitnym niebie i rześkim powietrzu, gdy
wstaje się lekko i z energią wkracza w piękny poranek.
O tak, tego dnia była
zupa, przyprawiona w aglomeracji warszawskiej wzmożonym
smogiem. Zupa, która otumania, miesza ludziom
w głowach, powoduje paradoksalne reakcje i na koniec
rzuca wielu w objęcia alkoholu. .............
- Wódka to
najlepszy neuroleptyk - twierdzi Karol. Zdobył jakieś proszki na nerwy,
ale wkrótce wyrzucił je do klozetu. Raz przyszedł do Stasia
i wyciągnął go na wycieczkę do lasu. Babcia bardzo za to Karolowi
wdzięczna. Idą drogą pełną błotnistych kolein. Karol, o twarzy okrągłej
jak talerz i oczach niby dwa spodki, kroczy prosto jak strzelił.
Wchodzi w głęboką kałużę i w przemoczonych butach kontynuuje marsz.
"Udawał czy nie zauważył?" - zastanawia się Staś.
Benek ma nawracające chandry.
Stracił
ochotę do życia. Za to Stasiowi poprawiło się. Wrócił na
uczelnię. Staś polecił Benkowi swojego lekarza. Benek bierze leki i
pije piwo porter.
- Możesz umrzeć, Beniu -
ostrzega Stasio. Więc Benek na razie przerwał picie.
Benek wkrótce
skończy uczelnię. Na razie zatrudnił się dorywczo jako malarz. Na
wakacje pojechał do pracy za granicę, przywiózł dużo
pieniędzy. Kupił nawet rodzicom meble.
- Że też tak bardzo mu
pomógł ten doktor - dziwi się babcia. - A ty byś, Stasiu,
nie poszedł do niego?...
Przyjaciele są w
górach na obozie studenckim. Śniegu napadało po pachy. Karol
z Amerykanką wynajął pokój gościnny, ale codziennie rano
przychodzi z nią do schroniska. Benek wzdycha do pięknej blondynki. Ona
by chciała, ale on jest nieśmiały. Lekko ich upijają i zamykają w
pokoju na klucz. Blondynka nie ma nic przeciwko temu. Nazajutrz Benio z
blondynką spacerują, trzymając się za ręce.
- Ale jak oni siusiali? - dziwi
się Staś.
- Pewnie do pieca - zgaduje
Karol.
Na tym obozie Staś dużo myśli o
kobietach. Dlatego na początku nic mu z dziewczynami nie wychodzi. Lecz
zagięła na niego parol krakowianka, która
spóźniła się na zimowisko. Teraz tak go męczy, że Stasio nie
ma siły jeździć na nartach. I slalom wygrywa Karol.
Stasio idzie z Benkiem przez
Śródmieście. Zatrzymuje ich patrol.
- Co tu robicie o drugiej w
nocy? - pyta dwumetrowy milicjant.
- Jesteśmy studentami -
grzecznie wyjaśnia Benek.
- Ty też? - wielkolud spogląda
na Stasia.
- A bo co? - odburkuje Staś.
Wielki wyciąga pałę i zamierza
się.
- Zostaw! - krzyczy ten drugi,
malutki milicjant. - Nie wolno!
Wiadomo, wczesny Gierek
zabronił ruszać studentów. Przynajmniej bez ważnego powodu.
Wysoki milicjant bierze ich
dokumenty i z pamięci każe powiedzieć dane.
- Gówniana uczelnia
- krzywi się. Coś notuje.
- I ty chcesz jeździć za
granicę? - komentuje Benek, gdy tamci wreszcie odeszli.
Z Benkiem najlepiej się pije
czerwone wino. Za uczelnią, na skarpie porośniętej drzewami, Stasio i
Benio popijają z butelek Gellalę. Rozmowa idzie o literaturze
i sensie życia. Benek ostatnio pojednał się ze światem, odzyskał
spokój wewnętrzny. "Rozumiem świat i świat się przeze mnie
wyraża" - wyjaśnia Stasiowi. Obaj chcą zostać pisarzami.
Karolowi ukradli Harleya.
Składał ten motocykl z części przez cały rok. A teraz odszedł tylko na
chwilę, zostawił go pod blokiem z kluczykami...
Karol koncentruje się na
kierunku. Jego oczy-spodki jeszcze się powiększają. Zwraca się w stronę
utraconej maszyny i skupia się na złodziejach. "Chyba trzech -
mamrocze. - Daleko nie odjechali".
Rusza miarowym krokiem przez
uliczki Ochoty. Oto sklep z piwem. Trzech gnojków pije z
butelek. Motor stoi ukryty za krzakami. Jest gorąco i parno. Karol
podchodzi do wyrostków. Dwaj uciekają, ten trzeci się waha.
- Kluczyki! - rozkazuje Karol.
Po chwili odjeżdża swoim
Harleyem.
Karol i Benek wyciągnęli
Stasia na dyskotekę do Proximy. Z dziewiątego piętra akademika wypadł
chłopak. Leży na trawniku, przykryty kocem. Oni stoją i patrzą.
"Włoszka" - przygodna znajoma Stasia - dostała ataku histerii. Krzyczy
i trzęsie się. Z krzaków, dzielących pasy jezdni,
wychodzi Karol z jakąś blondynką.
- Słyszałem, jak walnął o
ziemię - mówi. - Tu już nie pomogą żadne doktory... Potem
wskazuje głową na odwróconą plecami blondynkę i puszcza do
Stasia oko.
W domku na działce Karola
Stasio z "Włoszką" przez resztę nocy siedzą na łóżku i
rozmawiają.
- Rozbierz się, to ci pomoże -
przekonuje Staś.
- Jak można robić takie rzeczy
w obliczu czyjejś śmierci? - pyta "Włoszka". Nad ranem, roztrzęsiona,
wchodzi w ubraniu pod koc i kuli się w kłębek.
Karol śpi w kuchni.
- Pójdę już -
mówi Stasio.
- Idź, zrobię jej herbatę -
Karol wstaje z wyrka.
A gdy za godzinę Stasio powraca
po zostawioną torbę - Karol z "Włoszką", spleceni, tarzają się po
podłodze.
Przyjaciele się pożenili.
Karol wprowadził
się do willi żony. Rozwija uprawę kwiatów pod folią i buduje
drugi dom - na wynajem.
Benek kupił za grosze wielki
kawał ziemi w granicach Warszawy. Też będzie budował dom. Żona Benka
jest bardzo wrażliwa i piękna. To wielka miłość. U Benka nie ma teraz
mowy o depresjach. Liczy się tylko Elżunia i praca. Benek jest wiecznie
ożywiony - paple i paple, że już go nie można słuchać. Ale z drugiej
strony jest przebiegły - dobrze wie, czego wypaplać nie można.
Karol jest dla Stasia
serdeczny. Dobry z niego przyjaciel. Lecz w życiu codziennym, a
szczególnie w interesach, jest Karol przebiegły i
wyrachowany. Na pozór brat łata, ale w głowie pracuje
komputer, a oczy-spodki taksują. I wszystko widzi Karol.
Stasio też znalazł sobie żonę.
Mają mieszkanie w starej, śródmiejskiej kamienicy. Ale poza
tym biedni są. Stasio krąży od posadki do posadki. Wszędzie w pracy
kłóci się. A żona cierpliwa - znosi biedę.
Stasio wreszcie pojechał za granicę, na saksy. Trochę zarobił, kupił
meble. Lecz przestał pracować i w ciągu roku przejedli cały kapitał. I
znów krąży od posady do posady. "Kupię ziemię i założę
gospodarstwo - planuje. - Na początek coś wydzierżawię".
- Ty sobie nie dasz rady - odradza Karol. - Najlepiej zasymuluj chorobę
serca i idź na rentę. Dorobisz gdzieś, za granicę wyskoczysz, i
będziesz godnie żył.
"Godnie - wygodnie - myśli Stasio. - Tylko jak tu wyjechać, skoro stan
wojenny zrobili i paszportów nie dają..."
Stasio dostał spadek po cioci z Ameryki. Niewiele tego, ale dolary w
stanie wojennym są na wagę złota. Kupił cykliniarkę. Chodzi po domach,
szlifuje ludziom podłogi. Są z tego pieniądze. Nowe futro żonie kupił.
Znowu na ziemię składa.
- Po co mu ziemia, folie, szklarnia? - mówi Karol do Benka.
- Po
co mu taki kłopot? Jak chce, może sobie u nas pracować...
Karol wybudował dom i zaraz
wynajął Niemcom. Dom jest duży, wygodny. Obok stoją namioty foliowe.
Frezje i goździki pielęgnuje głupi Jakub. Pracownicy zmieniają
się bardzo często. Przeważnie nieudacznicy - najmują się za niewielką
pensję, do tego dostają pokój w domku gospodarczym. Czasem
jedzenie im Karol kupuje. Ale wódkę konfiskuje: robi w
szafie rewizję, a gdy znajdzie butelkę, rozbija o ścianę przy
pracowniku. Każdemu nowemu robi zdjęcie z profilu i en face i wkleja do
albumu.
- Ten album to moje listy
gończe - mówi do Stasia. - Kartoteka głupków,
przestępców, nieudaczników i świrów.
Widzisz tego? - pokazuje palcem na zdjęcie młodzieńca w czapce z
daszkiem. - Spał nawet w tej czapie. Kiedyś mi okradł garaż i zniknął.
Na milicji wyjmuję mój album, a on już siedzi za gwałt.
Własną ciotkę zgwałcił w Zambrowie. Z takimi ludźmi trzeba się
męczyć w ogrodnictwie... A ty szlifujesz? Cyklinujesz?
Głowa tej starej była
niezwykła - duża, masywna, toporna, o siwej, krótko
ostrzyżonej czuprynie. Twarz, pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami,
pokrywała sztuczna opalenizna. Nabita, mocna sylwetka zdradzała energię
i siłę. Znawca warszawskich typów nazwałby ją
kobietą interesu, arystokratką wśród przekupek, może
cwaniarą, która swoje grzechy zaniesie w absolutnej
tajemnicy prosto do Pana Boga, bez pośrednictwa
spowiedników.
Wkroczyła do kancelarii
adwokackiej,
prowadząc za rękę dziewczynkę. Mała też była krępa, o grubych rysach
i dużej głowie. Wierciła się, rozglądała i wypowiadała
niewyraźnie
jakieś słowa, spoglądając na siedzących w poczekalni
interesantów.
Napięcie i energia,
kontrolowane u babki, u dziecka bujały bezładnie. Nowe obserwacje czy
myśli wypierały poprzednie i dziecko miotało się jak atom gazu, gnany
przypadkowymi ruchami, zwanymi przez fizyków "ruchami
Browna".
Na główce miała
wełnianą,
kremowo-białą, zawiązaną pod brodą czapeczkę. Z boku, nad czołem,
naszyta była na tej czapeczce biała, wełniana róża. Oczy
dziewczynki były przesłonięte okularami o mocnych, wypukłych soczewkach.
- Różyczka. To jest
Róża.
Różyczka - powiedziała stara kobieta niskim, matowym głosem.
Zwracała się do wszystkich w poczekalni, na nikogo nie patrząc. Potem
podeszła z dzieckiem do drzwi sekretariatu.
- To ja dzwoniłam przed
godziną. Zamówiłam miejsce - powiedziała.
- Ale ja pani
mówiłam, że u nas nie ma rezerwacji. Każdy przychodzi i sam
zajmuje kolejkę - odparła sekretarka, drobna kobieta o długich, siwych
włosach, związanych w węzeł. Swoją uwagę starała się złagodzić ciepłym,
uprzejmym tonem głosu.
- Aha.
- Do mecenasa czeka tylko kilka
osób - pocieszyła ją sekretarka. - Panie są we dwie i
wchodzą razem - wskazała na pięćdziesięciolatkę w różowej
bluzce, która siedziała ze starą, bladą matką o twarzy
koloru niedosmażonego naleśnika. - Ten pan przyszedł pierwszy.
Szczupły czterdziestolatek
skłonił się w milczeniu.
- A pani będzie czwarta, za tą
panią - sekretarka spojrzała na kobietę o wielkich oczach, siedzącą
naprzeciwko matki z córką.
- Dobrze - zgodziła się stara.
Puściła rączkę dziecka i zaczęła zdejmować płaszcz. Dziewczynka
natychmiast pobiegła na korytarz. Stara wypatrywała miejsca.
- Dwa dni temu zmarł
mój syn - powiedziała tonem informacyjnym, nie zmieniając
wyrazu twarzy. Powiesiła swój płaszcz na wieszaku w rogu
poczekalni, pobiegła za dziewczynką, schwytała ją i zaczęła rozbierać.
Mała, uwolniona z płaszczyka i
czapeczki, znowu pobiegła na korytarz, ale wkrótce znudziła
się, wróciła do poczekalni i stanęła przy babce, siedzącej
obok szczupłego pana.
- To tata? Tata? - wskazała
palcem na mężczyznę i spojrzała pytająco na babkę.
- Nie. To nie tata.
- Nie tata? To tata? Pić! Pić!
Pobiegła znów na
korytarz.
- Jadła z lodówki,
ale nic nie piła. Nie piła przez dwa dni - zaczęła babka. - Dwa dni
leżał nieżywy na łóżku w tej swojej kawalerce, zamknięty z
Różyczką. Ja przewidywałam, że to się tak skończy. Wziął
sobie młodą żonę... Ci aktorzy, prezenterzy, dziennikarze jak on -
rozwodzą się i żenią z młodymi dziewczynami. Bo taki i sto
milionów na miesiąc potrafi zarobić. A młodych dziewuch na
pęczki, takie to dzisiejsze czasy. I kiedy urodziła się
Różyczka, młoda żona zaczęła wyjeżdżać. Bawić się. On
zostawał z dzieckiem. Wszystko przy małej robił, nikomu nie pozwalał
sobie pomóc. Bo Różyczka jest dzieckiem
specjalnej troski i syn uważał, że tylko on potrafi zrobić przy niej
wszystko, co trzeba.
Babka mówiła bez
przerwy, spokojnym głosem. Sekretarka przyniosła Różyczce
szklankę wody. Mała wypiła duszkiem.
- Powiedz, gdzie tata? -
spytała stara.
- Tata. Tata. Tata? -
powtórzyło dziecko i ruszyło znów na
obchód korytarza i poczekalni. Szczebiocząc do siebie,
Różyczka przystawała i czasem zwracała się do czekających z
jakimś niezrozumiałym pytaniem.
Skromna, niestara jeszcze
kobieta siedziała w milczeniu, zatopiona w myślach. Cała jej energia
uwięziona była na dnie wielkich, wilgotnych oczu. Mężczyzna wiercił
się, zmieniał pozycję na krześle, otwierał i zamykał książkę i wodził
wzrokiem za dzieckiem. Niekiedy spoglądał w głębokie, nieruchome oczy
zamyślonej kobiety, jakby szukając tam spokoju i wyjaśnienia.
- Ona wyjechała pół
roku temu do Paryża. Syn był już po jednym zawale. Ale siedział i
wszystko robił przy małej. W końcu stracił pracę. Ja mu
pomagać finansowo zaczęłam. Bo ja bardzo dobrze zarabiam. Ciągle w
ruchu jestem. Cały czas w aucie, od czterdziestu lat w interesach.
Tramwajem od pięciu lat nie jechałam. Ciągle w ruchu jestem.
- Zaglądałam często do niego.
Nianię mu raz przywiozłam, ale wyrzucił ją. Sam chciał nieść
swój krzyż. To nie była taka zwykła śmierć. Bo on powiedział
niedawno: "Ja sobie coś zrobię...". Mnie wtedy tknęło przeczucie i
mówię mu: "Jak chcesz, to zrób, ale nic nie
rób dziecku, bo ono jest własnością społeczeństwa".
Sekretarka nie wytrzymała z
ciekawości, wyszła ze swego pokoiku i stała oparta o framugę drzwi.
Różyczka podbiegła i przytuliła się do jej nóg.
Ale zaraz, zaprzątnięta nową myślą, pobiegła do babki i chwyciła ją za
rękę.
- Idziemy! Idziemy!
- Dobrze. Pojedziemy sobie
autem na obiadek. Chcesz obiadek?
- Pić! Pić! - mała przytuliła
się do babci i pierwszy raz na dłużej znieruchomiała.
- Telefonowałam dwa dni, aż w
końcu poszłam do niego. Długo dzwoniłam do drzwi. Ale nie otwierałam,
bo u niego był kilka dni wcześniej jakiś pan i zmienił dolny zamek. A
potem się okazało, że ten nowy zamek był otwarty i mogłam otworzyć moim
kluczem zamek u góry i wejść. Różyczka usłyszała
mój głos, zaczęła płakać i już wiedziałam, że coś się stało.
Policja weszła do mieszkania przez okno, z drabiny. Ciało leżało na
łóżku, nakryte kołdrą. Syn wyglądał strasznie. Na twarzy
miał sine plamy.
- Tata? - krzyknęło dziecko,
biegnąc korytarzem.
- A Różyczka wołała
"Pić!".
Stara nagle zamilkła. Uniosła
masywną głowę. Kobieta o wielkich oczach poruszyła się i spojrzała na
babkę. Patrzyły na siebie bez słowa. Mężczyzna chciał coś powiedzieć,
lecz tylko nerwowo zamrugał i zamknął książkę. Dwie panie - starsza o
twarzy bladego naleśnika i jej pięćdziesięcioletnia córka -
patrzyły na babkę Różyczki tak, jak poprzedniego wieczora
spoglądały na ekran TV. Były wzruszone. Różyczka wybiegła na
środek poczekalni. Wszyscy zwrócili na nią swoje spojrzenia.
Dziecko, jak urzeczone, znieruchomiało. Babka wykorzystała ten moment,
wstała, ujęła małą za rękę i przyciągnęła do siebie.
- Pójdziemy na
obiadek - powiedziała. - Pójdziemy i zaraz potem
wrócimy.
Włożyła małej na głowę
czapeczkę. Biała, wełniana różyczka zakwitła nad lewą
skronią dziewczynki. Gdy zostały zawiązane pod brodą kokardy
utrzymujące czapeczkę, babka, przytrzymując wyrywające się dziecko,
zaczęła wsuwać pod czapkę, za uszy małej, te druciane okularki o
grubych soczewkach.
powrót
na górę
|
Opowiadania Jana Krzysztofa Piaseckiego ze zbioru "Cegiełki i inne opowiadania"
Ostatni tydzień na rowery
Kazimierskie
Copyright
© by Jan Krzysztof Piasecki
Ostatni
tydzień na rowery
Ostatni tydzień na rowery – powiedział Wiktor.
Słońce przypieka, jest jeszcze zielono, ale tutaj na północy
chłody przychodzą wcześnie. Złocą się przerzedzone korony
brzóz, klony już spłonęły i tracą barwy, a maliny wkrótce
zetnie przymrozek i to będzie nieomylny znak końca sezonu.
Tymczasem w moim domu przeobrażonym w bazę turystyczną goszczą
Wiktor i Jurek. Przyjechali z Warszawy starym autem, ale rowery mają
kosmiczne, lekkie jak piórko. Jeżdżą jak szatany, chociaż to
starsi panowie jak ja.
Pierwszego dnia wybrali się na rozgrzewkę, zatoczyli wielki łuk,
60 kilometrów. Jurek Wiktora zagonił; on ma uszkodzone kolano.
Nazajutrz Wiktor nie chce jechać, Jurek nalega.
– Pokażę wam ładną trasę.
Wyprowadziłem ze stodoły mój stary rower.
– To Mustang, pierwszy polski rower górski – powiedział Wiktor
z uznaniem.
Rower miał uszkodzoną przerzutkę, spadał łańcuch. Wiktor
pomajstrował, dokręcił śruby i ruszyliśmy.
Wzgórza Sokólskie – przed wojną Grodzieńskie – są wymarzone
do rowerowych rajdów. Żwirowe drogi, spadki, podjazdy, wspaniałe
widoki pofałdowanych pejzaży z charakterystycznymi stożkami, które
kryją we wnętrzu złoża piachu i żwiru przywleczonego przez
lodowiec z Karelii. I te laski, rozległe pola, olszyny nad
rzeczkami... Stada krów...
Jechaliśmy krętymi żwirowymi drogami, minęliśmy zadbaną wieś
przeciętą unijnym asfaltem, skręciliśmy na szeroki wyboisty trakt
przez wioskę L. i wreszcie dotarliśmy do następnej drogi
asfaltowej – łączyła ona wsie leżące przy granicy z
Białorusią. Wiktor robił zdjęcia. Miał kilka aparatów,
fotografia była jego drugą pasją.
Duży murowany dwór w Pawłowiczach był ogrodzony. Strzegła go
staruszka, która podobno odzyskała tę posiadłość od Państwa.
Stąd się wszystko zaczęło 400 lat temu; Wołłowiczowie wznieśli
tu pierwszą siedzibę, a potem kościół parę kilometrów dalej.
Członkowie rodu tworzyli, obejmowali, dziedziczyli, a czasem
sprzedawali kolejne majątki. Tak powstała struktura dworów,
zburzona potem przez powstania i wojny. Włości przechodziły z rąk
do rąk, aż do upaństwowienia przez władzę ludową, która
rozparcelowane grunty przekazała we władanie chłopom. W mojej
posiadłości też stał dwór, a właściwie duży drewniany dom
dziedzica. Istniał jeszcze po wojnie, ale geometra tak narysował
drogę, że dom znalazł się na jej środku... Pan Janek, który
dostał ziemię wokół siedziby majątku, rozebrał dwór i z jego
elementów postawił dom w innym miejscu; nie mógł wszak mieszkać
na drodze...
Pognaliśmy asfaltem ku wiosce A. Mocno nacisnąłem na pedały i
wyprzedziłem moich dwóch orłów. Byli pod wrażeniem. Ale ja
mieszkałem na wsi, żyłem zgodnie z naturą, pracowałem
fizycznie... Taki tryb życia daje lepszą kondycję, niż nawet
najlepsze treningi rowerowe mieszkańców zatrutej aglomeracji.
Wieś A. rozciągała się za zakrętem w lewo. Drewniane domy stały
prostopadle do brukowego traktu. Przedłużeniem domu bywała część
gospodarcza, w której dawniej trzymano bydło. Ogródki były
zadbane, przed domostwami czysto. To właśnie różniło te strony
od mazowieckiej prowincji – ludzie dbali o swoje otoczenie.
Zatrzymaliśmy się koło starej studni. Stało tam dwóch obywateli
– jeden widocznie podpity, kulawy, pokręcony, ale wesoły i pełen
życia. Drugi, jego adwersarz, trzymał się prosto i miał mniej w
czubie. Ten wesoły wzbudził zainteresowanie kolegów. Wesołek
przemawiał do Jurka, potem odwracał się do ziomka, odganiał go
lub szturchał. Fotografowałem ich, potem stary dom.
– Ile ma lat?
– Ja? – spytał wesołek.
– Nie, ten dom.
– 150 lat, albo i więcej. To mojego wujka dom był. A ty nie
pijesz? – spytał wykrzywiając komicznie gębę.
– Nie, nie piję i nie palę – odparłem.
– A ruchasz? – wypunktował mnie wesołek...
Odjechałem, chłopaki dalej gawędzili. Wesołek podszedł do ziomka
i kopnął go w nogę; sam zachwiał się przy tym i o mało nie
przewrócił.
– Wracamy! – krzyknąłem.
Wiktor podjechał do mnie, a Jurek jeszcze chwilę „gawędził”.
– W każdej wsi są takie pijaczki – powiedziałem. – Zazwyczaj
stoją pod sklepem i piją piwo. Tu ludzie nawet po wódce są dość
spokojni, ten jest wyjątkowo pobudzony.
Puściliśmy się pędem asfaltową drogą. Dojechaliśmy do naszej
wsi, skręciliśmy w lewo w drogę żwirową i zjechaliśmy w prawo
na podwórze Zuzy.
Dom stał daleko od drogi. Zuzy była wdową; borykała się z
pijącym synem, słabą ziemią i bólem istnienia, który niekiedy
łagodziłem. W chylącej się oborze stało siedem krów. Dom był
długi jak hangar, drewniany, podmurowany, a prowadziły do niego
spróchniałe schodki. Na łańcuchu przed wejściem koło budy pod
jabłonką siedział znudzony amstaff.
Zuza była w sadku. Wyglądała pięknie; szczuplutka, młodsza od
każdego z nas o kilkanaście lat. Wiktor wyciągnął aparaty i
rzucił się do robienia zdjęć. Zuza bardzo mu się spodobała.
Pojechali do mojej nieodległej posiadłości, a ja poszedłem z Zuzą
do domu.
– Pokażę ci zdjęcie, może ich znasz? – wcisnąłem guzik w
aparacie cyfrowym, wyszukałem i powiększyłem na ekraniku
fotografię wesołka.
– Byliście w A.? To tamtejszy pijak, wszyscy go znają. Drugi na
fotografii ma gospodarkę obok wujka Szymona. Pomagali sobie.
– To już nie pomagają?
Zuza postawiła przede mną herbatę.
Szymon, kuzyn mojego zmarłego męża, mieszkał z rodziną w domu
przy drodze przez wieś. Mieli kilkanaście hektarów ziemi –
zaczęła opowieść Rosa. – Pracował na stacji przeładunkowej
przy granicy, był brygadzistą. Wiosną 2011 zginął tam w wypadku.
Wszedł do wagonu z klocami drewna, a operator ładowarki skierował
ramię maszyny nad wagon i wrzucił nowe kloce. Przygniotło go i
zmiażdżyło. Prokurator orzekł: samobójstwo. Dlaczego? Gdy
pracownik wchodzi do wagonu by poprawić kloce, zgłasza to
operatorowi i ten nie ładuje. Wujek nie zgłosił. Dlaczego?
Wujek Szymon miał żonę i trzy córki. Po sąsiedzku, w domu obok
mieszkała rodzina kierowcy tira: zwalisty mężczyzna, jego żona i
córki. Zwalisty zadał się z żoną Szymka, zrobił jej synka. To
dlatego żona Szymona wysłała męża do roboty przy przeładunkach,
żeby mieć czas spotykać się z sąsiadem. Bo wcześniej Szymek
tylko ziemię obrabiał.
Szymon wiedział o romansie żony – ona się nawet chwaliła, że
synka zrobił jej sąsiad, „bo Szymon nie umie syna zrobić”...
Żona Zwalistego też wiedziała. Zwalisty śmiał się z niej. „Co
mi zrobisz?, pierdolę sąsiadkę, bo ją kocham” – wyjaśniał.
I bił ją. Zaś Szymon inaczej, on nie tknął żony, nie bił,
cierpiał w milczeniu. Mówią ludzie, że gdyby Szymon dał swojej
babie porządnie po nerach, to by tego nieszczęścia nie było. Ale
nie, Szymek zamykał się w sobie. I w marcu ten wypadek. Niektórzy
mówią, że może Szymek tylko poszedł do wagonu za potrzebą, albo
trochę się ogrzać? Tak czasem pracownicy robili.
A Zwalisty? Popełnił samobójstwo. Bo jak Zwalisty chwalił się
żonie romansem z sąsiadką, to ona wrzeszczała i przeklinała go.
On za to odpłacał jej biciem. Przychodziła pracownica socjalna do
domu, oglądała siniaki żony; zrobiono kilka obdukcji, złożono
skargę do prokuratury. I wsadzili Zwalistego do więzienia.
Posiedział i skruszał. Wrócił zmieniony, zupełnie nieswój. Dali
mu tam wycisk w więzieniu; ludzie mówią, że go współwięźniowie
dobrze wymłócili... Nie bił już żony, zgody szukał, przy
córkach chciał zostać. Na tirach nie jeździł, bo karany był.
Jeszcze raz poprosił żonę o zgodę, ale ona nie chciała z nim
być. Wieczorem poszedł do garażu, zamknął drzwi, włączył
silnik samochodu i otruł się spalinami.
Baba Zwalistego znalazła sobie chłopa. I baba wujka Szymona kogoś
ma. Córki dorastają, jedna już się wydała i do Anglii z mężem
wyjechała jak większość młodych.
– Domki wdów stoją obok siebie przy szosie, zadbane, obłożone
kolorowymi panelami z plastiku. Obok stoi dom tego nicponia z twojego
zdjęcia. Wdowy często się odwiedzają, zaprzyjaźniły się –
zakończyła opowieść Zuza.
– Jedziesz i myślisz jaka to zadbana wieś, jacy porządni i
pracowici ludzie tutaj mieszkają – zauważyłem.
– A jeszcze ci powiem o drugim nieszczęściu. Widziałeś sklep w
A.? Właściciele mieli syna, był w klasie maturalnej. I pewnego
dnia powiesił się w garażu za domem.
– Dlaczego?
– Miał w szkole dziewczynę. Koledzy drwili z niego, wyśmiewali
się, że nie dla niego taka ładna dziewczyna. Zmarkotniał. Nie
wytrzymał.
Wróciłem do domu. Na kolację jedliśmy grzyby. W lasach jest
mnóstwo opieńków, nazbierałem na przyjazd chłopaków.
Przy stole opowiedziałem historię zasłyszaną od Zuzy.
– Skąd takie tragedie? Jakieś fatum ciąży na tutejszymi ludźmi?
– Są bardzo emocjonalni – powiedziałem. – Jak dzieci. Urazę
biorą sobie do serca, zacinają się, rozpamiętują.
– Nie potrafią żyć z cierniem w duszy – podsumował Jurek z
nutką patosu czy kpiny.
– Syn Zuzy też przeżywa dramat. Ale on wybrał inny sznur –
powiedziałem.
– Jaki?
– Alkohol.
Chłopaki odjechali.
– Zwalisty też przeżył tragedię – Zuza uzupełniła swoją
opowieść. – Syn mu się utopił.
– Ten, co go zrobił sąsiadce?
– Nie. Miał syna z żoną. To były dawniejsze czasy, przed tym
jego romansem, za komuny. Pojechał z żoną i chłopakiem do Grodna
na zakupy. Polacy coś tam zawozili, coś przywozili i był dobry
zarobek. Zwalisty wysadził żonę z synem nad Niemnem i pojechał do
miasta po towar. Było gorąco. Chłopak wszedł do rzeki ochłodzić
się i nurt go porwał. Szybko go wyłowiono, ale nieżywego. I
rodzice przewieźli go przez granicę do Polski, do domu. Posadzili
chłopca na tylnym siedzeniu auta i tak ułożyli ciało, że
wyglądało, że śpi. Przejechali. Bo inaczej to pewnie zostałby za
granicą pochowany.
– To wstrząsające! – zdumiałem się. – Naprawdę?!
– Tak.
"Nie potrafią żyć z cierniem w duszy", wspomniałem
słowa Jurka. Czy przemiana, romans i upadek Zwalistego zaczęły się
od tej tragedii?
Wesołek spotkany w trakcie naszej rowerowej wycieczki żył jeszcze
niewiele ponad rok. Znaleziono go w A. pobliżu starej studni przy
ulicy; wracał nocą pijany do domu, tam się przewrócił i zamarzł.
Selekcja naturalna naszych obywateli postępuje w zastraszającym
tempie. Kto tu zostanie? Albo postawmy pytanie inaczej – kto
przyjdzie?
Kazimierskie
Czekaliśmy na światłach w Soce. Po pasach kroczyli przechodnie –
para starych chłopów zwanych obecnie rolnikami, kilkoro zamyślonych
obywateli – zapewne dzieci chłopów – nieśpiesznie
zmierzających do pracy w Soce, kobieta pchająca wózek z
bliźniakami, spóźniona uczennica śpiesząca do szkoły za rogiem
ulicy. Za następnym skrzyżowaniem otworzyły się przed nami dwa
rzędy niewysokich kamieniczek – przetrwały wojnę, tak jak i
stojące między nimi stare parterowe domy drewniane. Z naszej wsi,
przedzierając się przez błoto dróg lokalnych i potem szosą
powiatową dotarliśmy do Soki w pół godziny, a od miejscowej
metropolii dzieliło nas jeszcze trzy kwadranse jazdy.
Władek nie wyruszał autem dalej niż do Soki; o zawiezienie do
Białegostoku do córki poprosił mnie. Był to mój ulubiony sąsiad;
chętnie się zgodziłem i właśnie byliśmy w drodze.
Alicja zachorowała w ubiegłym roku.
– Zobacz w internecie, co to za choroba – poprosił Władzio.
Wyszukałem w sieci opisy różnych odmian białaczki, a on wygrzebał
z kieszeni karteczkę z nazwą.
– Niedobrze – powiedziałem. – Ale medycyna zrobiła postępy...
Teraz, po trzech chemiach, Alicja miała remisję – włosy jej
odrosły, czuła się dobrze. W niedzielę mąż zawozi ją na Śląsk
do kliniki na przeszczep szpiku.
Zaparkowałem. Wyjęliśmy z bagażnika torby pełne żywności z
gospodarstwa i tak obładowani dotarliśmy na pierwsze piętro
pobliskiego bloku. Usiedliśmy w większym pokoju. Przycupnąłem na
sofie koło niskiego stołu; na drugim końcu siedziała Alicja,
Władek na krześle. Pokój tchnął pustką i chłodem. Pod ścianą
na stoliku stał wielki płaski telewizor, a nad nim w ścianie tkwił
duży gwóźdź; widocznie wcześniej wisiał tam obraz.
Ojciec zamieniał z córką jedno czy dwa zdania, po czym zapadało
kłopotliwe milczenie. Wyszedł na balkon zapalić papierosa;
zagadnąłem Alicję o tutejsze rozległe podmiejskie osiedle bloków
i o sposób uprawy storczyków. Opowiedziała o swoich kolorowych
pociechach, zaraz wrócił Władek i rozmowa potoczyła się raźniej.
Za chwilę przyszedł mąż Alicji i usiadł na drugim krześle.
Brzuch miał jak kobieta w ciąży. Od piwa i tłustego jedzenia,
pomyślałem. Ich chłopak był w szkole. Po południu wróci i będą
w komplecie wyczekiwać niedzieli, kiedy to mąż powiezie żonę w
nieznane...
Władek i mężczyzna w ciąży jeszcze kilka razy wychodzili na
balkon palić papierosy, a ja ciągnąłem blokowo-storczykową
rozmowę.
– Ładnie pani włosy odrosły – ośmieliłem się zauważyć.
– Tak – potwierdziła. – Jestem zdrowa w tej chwili. Ale nie
wiadomo, kiedy białaczka powróci. Może za pięć lat, a może za
miesiąc...
Poszli we troje do kuchni, ja pozostałem na swojej pozycji na sofie.
– Masz tu na podróż – słyszałem przyciszone głosy. – A to
na wydatki, na opiekę... – Mam, mam pieniądze, zabiłem świnię,
sprzedałem trzy cielaki... – dochodziły do mnie strzępy rozmów.
Rozmowa w kuchni ożywiła się. Potem wyszli do holu. Wstałem z
sofy i podszedłem do wieszaka po kurtkę.
Władzio obejmował córkę i płakał. Łzy leciały mu ciurkiem,
pociągał nosem. Tulił ją i całował po twarzy.
Doświadczył los tego twardego człowieka. Półtora roku temu w
parku w Białymstoku zabito mu syna. Był celnikiem, a to zawód
ryzykowny. Teraz choroba córki...
Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na drugi koniec osiedla.
Mieszkała tu druga córka Władzia. Wokół było jeszcze bardziej
pusto i smutno, tabliczki na domach nieczytelne, długo szukaliśmy
właściwego bloku. Osiedle było nowym miejscem do życia dla bardzo
wielu mieszkańców podlaskich wsi, którzy przenieśli się do
wojewódzkiej metropolii. Betonowa wieś z asfaltowymi miedzami i
zagonami trawników, na których pasą się kosiarki i psy –
pomyślałem.
Wnieśliśmy na górę następne torby z mięsem i wiktuałami z
władkowego gospodarstwa. Zasiedliśmy w niedużym pokoju obok
łóżeczka rocznego dziecka. Tutaj nie odczuwało się pustki,
raczej ciasnotę. Pod ścianą na stoliku stał telewizor, równie
wielki jak w poprzednim mieszkaniu. Nadawano turecki serial
współczesny, dźwięk był wyłączony.
Druga córka Władzia była zdrowa. To dziecko urodziła późno,
przed czterdziestką; poprzednie już dorastały. Energiczna,
rzeczowa, starsza córka formalnie władała gospodarstwem Władzia.
Ojciec musiał się ziemi pozbyć, by dostać emeryturę. Czemu
przepisał na nią, a nie na któregoś z synów?
Koło telewizora stały storczyki. Ale nie musiałem ratować
rozmowy. Kobieta była rozmowna. Po zdawkowych uwagach zagłębiła
się z ojcem w dyskusję o przyszłości gospodarstwa.
– Kuderko naprawdę chce wydzierżawić Kazimierskie?
– Udaje – odparł Władek. – Chce kupić.
– To spytaj go ostatecznie o dzierżawę. A jak nie, to niech
idzie. Ziemi nie sprzedajemy!
– Pewnie, że nie.
– Ale ty Władziu nie możesz tak ciężko pracować – wtrąciłem
się. – Przecież masz chore serce, a hektarów ze czterdzieści.
– Trzydzieści siedem z olszyną – sprecyzowała córka.
– Jeszcze tylko dwa lata – powiedział Władzio – dwa lata
dopłat z pięciu, co się zobowiązałem. Jakbym podpisał
dzierżawę, to zwrócić bym musiał za poprzednie trzy lata. Potem
już na pewno wydzierżawi się komukolwiek na piśmie, oficjalnie.
– A Kazimierskie to który kawałek? – spytałem.
– Ten koło Morgana. Sześć hektary tam jest – powiedział
Władzio.
Dalej rozprawiali o ziemi. Gapiłem się w telewizor. Akcja wyraźnie
nabierała rumieńców. Piękna młoda kobieta rozmawiała w pokoju z
blondynem, gdy brunet, główny bohater serialu, wtargnął z
korytarza i walnął blondyna czołem w nos. Tamten upadł, wstał,
coś tłumaczył i dostał jeszcze raz. Akcja przeniosła się na
salę porodową. Umierała tam młoda matka, której nowonarodzone
dziecko trzymała na rękach położna. Ktoś zawiadomił bruneta,
który pobiegł korytarzami, wpadł na salę i bezgłośnie krzyczał
i szlochał nad zmarłą.
– Nie sprzedamy! – powtórzyła z mocą córka Władzia.
– Zapalę – powiedział Władek i wyszedł na balkon.
– Jest kilku dawców dla Alicji – powiedziała starsza córka.
– Po co kilku?
– Jak jeden zachoruje czy coś mu się stanie, to biorą krew od
następnego.
– Krew, a nie szpik?
– Dawniej pobierali szpik, teraz biorą od dawcy krew i jakoś ją
przetwarzają.
Wracaliśmy. Władek musiał zdążyć na popołudniowe "uprawianie
się", jak w tych stronach nazywano obrządzanie zwierząt.
Twarz jego była znów bez wyrazu, jedynie lekko zamglone lecz bystre
oczy zaświadczały o inteligencji i uczuciach trzymanych na wodzy.
– Jak tam twoja Urszula? – zapytałem.
– Uspokoiła się. A mówią, że ożeniłeś się z Rosą?
– Naprawdę? Gdzie to słyszałeś?
– Pod sklepem Gruszy.
– Nie widziałem Zuzy od listopada, od ponad trzech miesięcy –
odparłem. – Ona się nagle obraża i znika; wpada w depresję, nie
odpowiada na telefony. Woziłem ją parę razy autem do banku koło
sklepu Gruszy i stąd te plotki od miejscowych pijaków. A tego dnia
co ją ostatni raz widziałem przyszła do mnie i mieliśmy jechać
na targ. Do tego dnia było dobrze między nami. Przyszła godzinę
za wcześnie, o szóstej, bo nie mogła spać. W depresji źle się
sypia, człowiek jest taki napięty, rozproszony... Usiadła na
krześle w kuchni, wierci się i pogania mnie. Mówię, że
umówiliśmy się na siódmą. I żeby zdjęła kurtkę. Ona, że
nie. Nawet czapki i rękawiczek nie ściągnęła. Ja sobie robię
śniadanie, potem poszedłem się ogolić. Było dwadzieścia minut
przed siódmą. Z łazienki słyszę trzask drzwi. Wybiegłem za nią.
"Zuza, Zuza! Dokąd idziesz!?" – krzyczę. A ona odwraca
się i mówi: "Co ty sobie ze mnie jakąś kurwę na posyłki
robisz!?" Poszła szybko do drogi i tyle ją do dzisiaj
widziałem. A na Wigilię nie odebrała telefonu.
– Trudna jest – przyznał Władek. – Ale kochałeś ją.
– Kochałem. Lecz Bóg nakazał nam kochać również siebie. A co
ja bym w takiej sytuacji zrobił związany ślubem?
– Przyjdzie jeszcze do ciebie – zawyrokował.
– Wiem, zawsze przychodzi, siada na progu, nie ma temu końca...
Pomyślałem, że Zuza i Władek są podobni. Oboje pełni uczuć,
które tak fatalnie w nich zalegają. Oboje chudzi, bystrzy, pełni
stłumionych marzeń i niespełnionych aspiracji. Może to oni byliby
najlepszą, właściwą parą? Zresztą przed laty, po śmierci żony,
Władek oświadczył się Zuzie, ale dała mu kosza.
– Kobieta jest niepewna – powiedział Władek.
– A co jest pewne?
– Ziemia!
– Na przykład Kazimierskie?
– Na przykład.
– Kiedy ten kawałek kupiłeś?
– Dawno. Chodzili z urzędu gminy i proponowali, żeby kupić te
zaniedbane grunty po pegeerach. Niewielu chciało brać. Brakowało
maszyn, trudno było uprawić każdy dodatkowy hektar. Ja wtedy
dokupiłem. A teraz się biją o każdy kawałek.
– Wprowadzono ustawę, że tylko rolnikowi można ziemię sprzedać
– powiedziałem. – Ale ustawę złagodzą, albo ludzie znajdą
sposoby, żeby ją omijać. Ziemię kupią Warszawiacy tacy jak ja,
tylko bogatsi. Założą stadniny koni, pola golfowe, wczasowiska.
Ludzi będzie mało. Potem przyjdą Chińczycy i jak okiem sięgnąć
będą pola uprawne i dom przy domu. A w basenie pod sosnami w Sz.
nareszcie będzie się miał kto kąpać – zakończyłem.
Dojechaliśmy do Soki. Władek poprosił, żeby stanąć na parkingu
za światłami.
Weszliśmy do smażalni kurczaków. Był to drewniany pawilonik przy
głównej ulicy. Za oknem mknęły tiry ku granicy z Białorusią,
ale wewnątrz było przytulnie i dość cicho. Dwa stoliki dla gości,
witryna z piwem i napojami, za ladą dziewczyna, zapach smażonego
drobiu. Władek zamówił wiaderko skrzydełek na wynos.
– Dobre miejsce – powiedziałem. – Przydałoby się takie w
Sz.
– Kiedyś Waśka mechanik piwiarnię otworzył: goście zamawiali
przeważnie jedno piwo, długo siedzieli przy stolikach i pili
przyniesiony ze sobą alkohol. Powrócił Waśka do samochodów.
– Sz. jest zbyt małe. Chociaż ja koło szkoły bym coś takiego
otworzył, na dwa stoliki, bez piwa. Gdybym miał z kim i byłbym o
dwadzieścia lat młodszy.
– Pewnie, mógłbyś – zgodził się Władek.
Zajechaliśmy pod dom.
– Mijają nasze czasy – powiedziałem.
– Mijają – przyznał Władek. – Wstąpisz na skrzydełka?
Fragmenty prozy z książki Ludziary
Fragment rozdziału "Powstanie 2" z książki Ludziary
- Wszyscy się bali?
- To ty myślisz, że ja chodziłam i się pytałam, kto się boi?
- Ale czy niektórzy okazywali strach histerycznie, czy znosili
stoicko?
- Niee. Cisza, musiała być idealna cisza. Jak ktoś miał
histerię, to nie mógł iść kanałami, zostawiali go.
- W Powstaniu ludzie się oswajali ze śmiercią?
- No tak. Każdy był przygotowany, że lada chwilę umrze. Był
przekonany, że lada chwila umrze i był na to nastawiony. Nie był
to żaden problem dla mnie. Czy to był czas się zastanawiać?
- Możemy się teraz zastanawiać, bo już mamy dystans do tego.
Teraz każdego się ratuje...
powiedział Albert.
- Człowiek jest normalnym ssakiem. I ma normalne instynkty ssaka,
które niszczy ten jego przerośnięty patologiczny mózg. A w takich
wypadkach człowiek staje się tym ssakiem, żyje chwilą. To jest
to, co ja ci ciągle mówię, że trzeba żyć chwilą. Nie
rozbabrywać ciągle przeszłości, nie zadręczać się, co będzie
jutro, tylko cieszyć się chwilą: że żyję, że jestem, że mogę
chodzić na dwóch nogach i iść przez ten kanał. Te wszystkie lęki
wynikają z tych różnych dywagacji "co to będzie",
człowiek coś tam sobie wyobraża...
- Ale to by nie było pisarzy, bo pisarz ciągle się grzebie w
przeszłości...
- Dlatego tobie teraz to mówię, a sama nie piszę, bo się nie
grzebię.
- Ale ci co przeżyli, zaczęli się w tym grzebać.
- Ano tak.
- Instynkty opadły...
- I teraz im dalej od tych czasów i przeżyć, tym mocniej się
grzebią.
- Dla kogoś, kto coś takiego przeżył, jest to chyba jego
największe doświadczenie życiowe?
- Po prostu człowiek, który dużo przeżył, ma pewną taką
prymitywną mądrość życiową i nie dłubie się w tych
szczegółach ciągle.
- A z czego wynika odwaga?
- Odwaga jest rzeczą wrodzoną. Absolutnie tak. Z tym, że przez
pracę nad sobą, wyrabianie sobie siły woli... "Wyrabiaj sobie
siłę woli" mówiła mi
mamusia. A to kazała mi wstrzymywać oddech na ileś minut i
wytrzymać, czy zadać sobie jakiś drobny ból i wytrzymać...
Człowiek który ma dużą siłę woli i pewien typ charakteru, mimo
lęku wykonuje wszystko to co powinien. "Zachowuje się, jak
trzeba"
Rozdział "Lisek" z książki Ludziary
31
Lisek
Lisek
przychodzi pod drzwi balkonowe, wyjada z miseczek karmę dla kotów.
Nawet się specjalnie nie boi. Betina go żałuje, mówi, że lisek
stracił matkę i trzeba go dożywiać. Właśnie się dożywił za
wszystkie czasy, bo podkopał się pod zagródkę kur pod stajnią i
połowę wydusił. A może to lisia mama, która jednak żyje? Betina
mówi, że więcej nie będzie kur trzymała, likwiduje kury.
Wkrótce
kogut też poległ na polu chwały pod stajnią, zostały tylko
pióra. Lisek zjadł przy okazji kurkę-maskotkę, która spacerowała
z kogutem. "Musiała
bardzo cierpieć" mówi
Betina.
A
ja się przewróciłam w ogródku, ale nie połamałam się. Józef
podniósł. Za dwa tygodnie mam operację oczka, będę jeszcze
czytać bez lupki! Daję sobie radę. Przed pierwszym sierpnia
przyjedź koniecznie. Zawieziesz mnie na uroczystości na dziedziniec
Muzeum Powstania. A 31 sierpnia pojedziemy pod Pomnik Batalionu...
Teraz przed wyjazdem odwiedź jeszcze tych wojskowych krawców;
przyśpiesz sprawę szycia munduru i umów mi miarę. Koniecznie chcę
w tym roku pójść w mundurze na uroczystości Powstania.
|